Bitwa o handel

Przez Gadający Grzyb , 21/01/2016 [21:00]

O ile jeszcze w 2008 roku małe sklepy detaliczne stanowiły 51 proc. rynku, o tyle w 2015 było to już zaledwie 37 proc.


Nie da się ukryć, że w dotychczasowych bataliach o handel Polska radziła sobie co najwyżej średnio. Przedwojenna akcja „swój do swego po swoje”, bojkotująca sklepy żydowskie i promująca polskie kupiectwo nie doprowadziła do odwojowania tej dziedziny gospodarki – choć dziś można z rozrzewnieniem oglądać stare zdjęcia na których widać szyldy w rodzaju: „chrześcijański sklep żelazny”. Komunistyczna okupacja powojenna to okres „bitwy o handel” jaką Hilary Minc wypowiedział ledwie co odżywającej polskiej przedsiębiorczości, którą zdławiono terrorem, nacjonalizacją i rabunkową operacją „wymiany pieniądza”. No i wreszcie okres po 1989 roku – kto wie, czy nie najbardziej haniebny. Przypomnijmy sobie, że wskutek tzw. „ustawy Wilczka” z 23 grudnia 1988 liberalizującej działalność gospodarczą, wybuchł nagle „kapitalizm łóżek polowych” uwalniając niesamowitą energię milionów przedsiębiorczych Polaków. Polska zaroiła się od targowisk, z bazarowego handlu zaś utrzymywały się (i to na przyzwoitym poziomie) całe rodziny. Później wiele z nich założyło własne sklepy, tworząc prężnie rozwijającą się rodzimą drobną przedsiębiorczość.

Dodajmy, iż w dobie „transformacji” i masowych likwidacji wielkich zakładów pracy, właśnie ów drobny handel był często jedyną deską ratunku przed osunięciem się w otchłań nędzy. Każdy, kto miał w sobie odrobinę inicjatywy, mógł wsiąść w swego „malucha” – i wyruszyć do Turcji, Niemiec, Austrii, na Węgry, by następnie sprzedawać w Polsce zakupione tam towary. Nie ukrywam, że mam do tego osobisty stosunek – jako małolat jeździłem bowiem z rodzicami właśnie na takie przemytnicze „rejzy” do Wiednia i Berlina Zachodniego po zegarki, radiomagnetofony, walkmany, kalkulatory, czy niemieckie czekolady.

Ta świeżo powstała polska warstwa kupiecka została w kolejnych latach zamordowana – śmiem twierdzić, że z pełną premedytacją i przy poparciu „okrągłostołowych” elit. Przypomnijmy sobie z jakim estetycznym wstrętem rodzime salony reagowały na ohydę bazarowych „szczęk”. Co więcej, nałożyły się na to względy ideowo-polityczne. Bodajże Rafał Ziemkiewicz przytoczył niegdyś scenkę z jakiegoś zebrania Unii Demokratycznej, kiedy to jeden z działaczy perorował, iż nie można dopuścić do odrodzenia się w Polsce klasy średniej, gdyż stanowi ona naturalne społeczne zaplecze prawicy. W tej kwestii „historyczny kompromis” między „lewicą laicką” a postkomuną okazał się równie mocny, jak w przypadku lustracji.

Mord na polskim handlu odbywał się dwutorowo – z jednej strony zaczęto go dusić rosnącymi obciążeniami fiskalnymi i ogólnie nieprzyjaznym nastawieniem państwa (rola organów kontrolnych) oraz stopniową reglamentacją kolejnych obszarów obrotu gospodarczego, z drugiej natomiast otworzono na oścież wrota przed międzynarodowymi koncernami handlowymi, przyznając im na dodatek rozmaite ulgi jako „strategicznym inwestorom” tworzącym „miejsca pracy”. Miejsc pracy utraconych w małych sklepach i pogarszającej się sytuacji materialnej prowadzących je rodzin nikt nie liczył.

Do niedawna problem ekspansji zagranicznych podmiotów wypierany był z publicznej debaty. Osoby podnoszące temat traktowane były w kategoriach oszołomów, którzy chcą zawracać kijem Wisłę, sprzeciwiając się prawom rynku i nieuchronnemu postępowi. Dopiero od pewnego czasu następuje przebudzenie – okazało się, że wielkie koncerny handlowe do perfekcji opanowały sztukę „optymalizacji podatkowej”, na potęgę wyprowadzają z Polski zyski (choćby za pomocą cen transferowych), zaś niskie ceny w dyskontach, tudzież super- i hiper-marketach okupione są m.in. ekonomicznym naciskiem na dostawców zmuszanych do funkcjonowania na granicy opłacalności i eksploatacją taniej siły roboczej zatrudnianej na śmieciówkach.

W tych warunkach i tak graniczy z cudem, że rodzimy handel zdołał jeszcze przetrwać, acz tendencja jest nieubłagana. Polska Izba Handlu w swym niedawnym raporcie podaje, że o ile jeszcze w 2008 roku małe sklepy detaliczne stanowiły 51 proc. rynku, o tyle w 2015 było to już zaledwie 37 proc. Od siebie dodam, że owe 37 proc. jest i tak wartością zawyżoną, gdyż coraz więcej sklepów małoformatowych działa na zasadzie ajencji w ramach sieci typu „Żabka” - należącej, nawiasem mówiąc, do funduszu inwestycyjnego Mid Europa Partners. Gdyby wziąć pod uwagę sklepy, których polscy przedsiębiorcy są faktycznymi właścicielami, sytuacja przedstawiałaby się jeszcze gorzej. Ajencje i franczyzy są już tylko protezą prawdziwego, polskiego handlu.

Dlatego tak istotne jest, by zrównać zasady gry, dotąd preferujące wielkich kosztem małych. Progresywny podatek obrotowy dla sklepów z kwotą wolną dla najmniejszych podmiotów i zapowiedź ministra Szałamachy zrobienia porządku z procederem cen transferowych jest z pewnością krokiem w dobrym kierunku, ale też i zaledwie początkiem drogi. Czy po 25 latach uda się odwrócić losy dotąd przegrywanej bitwy o polski handel? Oby. Trzeba tu jednak konsekwentnie naciskać i monitorować poczynania rządu. Ja z pewnością będę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3163-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 3 (15-21.01.2016)

Dylewski

Wydaje się, że w tego typu rozważaniach warto jasno postawić kwestię wartości nadrzędnych. Czy tą wartością nadrzędną jest dobro konsumenta? Czy nadrzędne są wartości ideologiczne (polskość, chrześcijaństwo)? Jasne określenie priorytetów pozwoli na sformułowanie odpowiedniej polityki. Zawsze jest jednak coś za coś. Węgrzy wybierając prawicę zyskują na poczuciu dumy narodowej, ale od objęcia rządów przez Orbana słabną gospodarczo. Wybory nie są łatwe, ale na coś trzeba się zdecydować. Przekonanie, że rozwiązanie może być i mocno polskie, i bardzo korzystne dla konsumenta jest tylko naiwnym chciejstwem.
Dylewski

W 2010 roku kiedy Fidesz doszedł do władzy PKB per capita Węgier wynosiło 13,0 tys. $, a Polski 12,6 tys. $. Po 4 latach rządów Fideszu Węgry miały 14,0 tys. $, a Polska 14,3 tys. $. Podobnie w wartościach PPP: Węgry w 2010 roku 20,6 tys. $, a Polska 20,3 tys. $. W 2014 Węgry 23,6 tys. $, a Polska 23,9 tys. $. W okresie rządów Fideszu Węgry wyraźnie wyhamowały w rozwoju gospodarczym, Polska rozwijała się lepiej. Węgry były mocno prawicowe, a Polska - każdy wie. Proszę mi przedstawić Pana dane.
Domyślny avatar

Wypchnięto polskie firmy z całego handlu, nie tylko detalicznego, bo wypchnięto także z dystrybucji materiałów przemysłowych. Ogólnie tzw. rynki towarowe(czyli obszary, gdzie spotykają się sprzedający i kupujący) są w Polsce zdominowane przez podmioty zewnętrzne. Jest to wynikiem braku polityki gospodarczej Polski z jednej, oraz haniebnego, dużego poparcia udzielanego obcym firmom handlowym przez polskie władze - z drugiej strony. Jest to temat - rzeka.