Nikt tego nie chce opublikować, to może ja zacznę... Tekst o prasie regionalnej i nie tylko regionalnej... związanej z PO i taśmami u Sowy. Felieton red. Krzysztofa Sapały z Koszalina poniżej.
"Prosto z (PO) mostu, czyli moje przygody ze Stanisławem Gawłowskim
W lutym 2011 roku napisałem krótki i prześmiewczy zarazem felieton zatytułowany „Długie samotne wieczory”, który to dotyczył napisania pracy doktorskiej i obronienia jej przez byłego już dziś wiceministra środowiska Stanisława Gawłowskiego. Za ten tekst zostałem wówczas wyrzucony z pracy.
W czwartkowym wydaniu „Głosu Koszalińskiego” z dnia 17 lutego 2011 roku pojawiła się krótka informacja, że podsekretarz stanu w ministerstwie środowiska Stanisław Gawłowski w dniu wczorajszym obronił pracę doktorską zatytułowaną „Zarządzanie rozwojem obszarów wiejskich przy wykorzystaniu rent strukturalnych w rolnictwie” na Społecznej Akademii Nauk w Łodzi.
W tej informacji była zawarta bardzo krótka wypowiedź świeżego doktoranta, w której to podał powody do podniesienia swego poziomu wykształcenia czyli zdobycia tytułu doktora. W jednym zdaniu Stanisław Gawłowski powiedział, że samo pisanie doktoratu było spędzaniem długich, samotnych wieczorów z dala od rodziny. Wówczas coś mi się przypomniało, coś z prozy Mostowicza, serialu Rybkowskiego czyli treść „Kariery Nikodema Dyzmy”, gdzie w pewnym momencie z ust Kasi Kunickiej padają słowa skierowane do Dyzmy: „Na pewno tęskni pan za Warszawą, gdzie noce nie skazują mężczyzn na samotność…”
I właśnie to, ten fragment prozy Mostowicza w porównaniu z wypowiedzą Gawłowskiego podsunął mi pomysł napisania jakiegoś żartobliwego tekstu i zamieszczenia go na koszalińskim portalu dziennikarstwa obywatelskiego czyli na nieistniejącym już www.mmkoszalin.eu. W niedzielę 20 lutego napisałem wspomniany tekst, dołączyłem cztery zdjęcia i wysłałem do moderacji. Felieton ten nosił wspomniany tytuł: „Długie samotne wieczory”, a załączone zdęcia przedstawiały wiceministra środowiska Stanisława Gawłowskiego (sztuk 2) oraz Nikodema Dyzmę wspaniale zagranego przez Romana Wilhelmiego. Następnego dnia w redakcji dowiedziałem się do Agnieszki Gontar – mojej byłej koleżanki redakcyjnej, która była nowym administratorem wspomnianego portalu – że tekst już się ukazał, i że jest dostępny w Internecie. W tym miejscu muszę przypomnieć, że moja była szefowa redaktor Jolanta Stempowska kierowała nie tylko tygodnikiem „Teraz Koszalin”, ale także od pewnego czasu tymże portalem. Poza tym z tego co wiedziałem, pamiętałem z wielu rozmów, Pani Stempowska była w zażyłych kontaktach z Gawłowskim; jeździła z nim na wczasy do Chorwacji. Lecz wieczorem tego dnia tekst już zniknął z portalu. Zadzwoniłem w tej sprawie do Agnieszki Gontar i dowiedziałem się, że tekst został zdjęty, bo do niej zadzwoniła zdenerwowana Stempowska, do której wcześniej dzwonił Gawłowski…
Okazało się, że tekst jest obraźliwy, zawiera treści nieprawdziwe… Wtorek w redakcji był sądnym dniem. Dla mnie. Stempowska darła się na mnie od momentu jak mnie zobaczyła, miałem być wdzięczny – chyba Bogu – że minister Gawłowski nie oddał sprawy do sądu, żebym się modlił, żeby o całej sprawie nie dowiedział się Piotr Grabowski – ówczesny dyrektor spółki Media Regionalne, że w każdej innej firmie za takie coś wylatuje się na zbity pysk… Wieczorem tego dnia zadzwoniła do mnie Stempowska z precesjami, że ja nasyłam na nią różnych dziennikarzy, którzy dzwonią do niej z pytaniem co dalej, co mną etc.? Ci wszyscy, którzy wówczas zainteresowali się tą sprawą informacje o całym zajściu na pewno czerpali z moich kont na portalach społecznościowych, a także na pewno przekazywali je sobie nawzajem. Ton i sposób zwracania się do mnie u redaktor Stempowskiej jeszcze bardziej się wyostrzył (delikatnie mówiąc), bo powiedziała do mnie m.in., że jutro – czyli w środę – mam to wszystko odszczekać! Oczywiście, że w tym momencie zwróciłem jej uwagę, że po pierwsze nie życzę sobie takiego tonu, że nie jestem żadnym psem, abym cokolwiek miał odszczekiwać, a przede wszystkim nie zrobiłem nic takiego, abym miał czegoś żałować; odszczekiwać używając słownictwa Pani redaktor Jolanty Stempowskiej, ale czego można się spodziewać po osobie, która w okresie PRL pisała elaboraty do „Głosu Pomorza” przeważnie na tematy dotyczące pracy ZUS – u? Poza tym mąż redaktor Stempowskiej jako „zasłużony” funkcjonariusz MO na pewno też nie raz i nie dwa instruował swoją żoną jak ma się odnosić do podwładnych. W środę nie tylko, że nic nie odszczekiwałem, ale w ogóle ten dzień minął tak, jakby nigdy nic się nie stało. Było cicho jak po śmierci organisty jak to mówił Kazimierz Pawlak w kultowej komedii Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi”, była to też cisza, która zapowiadała nadciągającą burzę; burzę dla mnie.
W czwartek – dzień kiedy miałem poza typową pracą dziennikarską, dyżur w „Teraz Koszalin” – Stempowska zaraz po przyjściu do pokoju powiedziała do mnie, że mam opróżnić biurko, wyłączyć komputer i opuścić budynek, że po naradzie z dyrektorem dziękują mi za współpracę. Oczywiście zadałem pytanie dlaczego, za co, na jakiej podstawie, ale odpowiedzi nie uzyskałem. Powiedziałem wówczas, że na pewno nie opuszczę teraz redakcji, bo przecież dziś mam dyżur w redakcji. Potem w trakcie przerwy na papierosa zapytałem się swojej szefowej dlaczego naprawdę zostałem zwolniony. Usłyszałem, że wyczerpało się do mnie zaufanie, a jak zapytałem się dlaczego to zaufanie się wyczerpało, to nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Zresztą redaktor Stempowska powiedziała to co często nie tylko mi mówiła, że nie musi się tłumaczyć. I w ten oto sposób zakończyłem swoją współpracę z redakcją „Teraz Koszalin”, „Głosu Koszalińskiego”, ogólnie ze spółką Media Regionalne.
Moją sprawą zainteresowały się prawie wszystkie media w kraju; różnie się odnoszące do tej całej awantury, do mnie samego, do tematu felietonu. Byłem obecny w prasie, radiu telewizji, Internecie. Z biegiem czasu sprawa trafiła do Sądu Pracy, ale i tam nic nie ugrałem, bo po pierwsze był to rok wyborczy – wybory do Parlamentu R.P. 2011 r. – a po drugie musiałem sam się bronić, wszystko samemu udowadniać, a przeciw sobie miałem „armię” POsłusznych.
W tym też czasie zaczęły się ze mną kontaktować osoby, które tak jak i ja były w jakimś stopniu bardziej lub mnie (mniej to chyba niemożliwe), pokrzywdzone – bezpośrednio i pośrednio – przez Stanisława Gawłowskiego. Wtedy powstała storna pokrzywdzeniprzezgawlowskiego, były kręcone filmy z naszym udziałem, do dziś dostępne na portalu YouTube. Co jakiś czas sprawa wracała do życia. Ostatnim razem, latem 2013 roku, kiedy to we wspomnianym doktoracie Pana ministra dopatrzono się plagiatu.
http://wpolityce.pl/polityka/161866-sieci-wicemin…
http://wpolityce.pl/polityka/169477-gawlowski-zap…
A ja sam cały czas próbowałem coś w tej sprawie zdziałać, zrobić, wywalczyć. Lecz najważniejsze było to, że cały czas; do dziś zresztą nie mogłem znaleźć żadnej pracy, i to nie tylko jako dziennikarz, bo przecież jedynie słuszna partia – PO – wszędzie zamknęła mi drogę, a jak już coś znalazłem i zacząłem pracować, to odpowiednio „umilano” mi życie jak to miało miejsce w ostoi PO czyli mieście Darłowie, gdzie burmistrz Arkadiusz Klimowicz – prywatnie przyjaciel Stanisława Gawłowskiego – nasyłała na mnie Straż Miejską, ale to opowieść na inny artykuł.
Krzysztof Sapała"
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 988 widoków
Felieton
WiP-ierdolony czy nie WiP-ierdolony z WiP-u?