Przyjaciele wspominają Macieja Rybińskiego

Przez Anita_Cz , 27/10/2009 [09:32]

Uczcijmy go minutą uśmiechu Jak wielu wielkich ludzi, Maciej Rybiński nie tylko tworzył anegdoty, ale często bywał ich bohaterem Komputer niekompatybilny z resztą świata Marcin Wolski Mój przyjaciel Maciej R. nie taił swoich słabości, do których między innymi należały bardzo umiarkowane talenty techniczne. Historia o zmaganiach z samochodem (luksusowym leksusem) – jak twierdził „tylko dwa razy inteligentniejszym od właściciela”, który zwariował – rozrastała się w miarę kolejnych relacji do apokaliptycznej story. Początki naszej znajomości zdominował problem komputerowo-mailowy. Okazało się, że Maciej ma komputer niekompatybilny z resztą świata. Połączenia, mimo próby zmiany adresów mailowych (zapamiętałem zwłaszcza adres „rybacobierze@...), nie dochodziły do skutku albo owocowały transmisją bełkotu. Rybiński rozwiązał w końcu problem. Do dwóch posiadanych komputerów dokupił trzeci, a pocztę wysyłał do mnie z laptopa żony. Do legendy przeszła też jego niezwykła konsekwencja. Rok temu, zaproszony na moje imieniny, najpierw zadzwonił, że nie przyjedzie, bo Krysia jest chora, po czym oczywiście przyjechał. Wszelako po paru godzinach zabawy postanowił wrócić do domu. Zamówił radio taxi i wydawało się, że wszystko OK. Niestety, po jakimś czasie zadzwonił taksówkarz z pytaniem o adres. Podałem swój, jednak taryfiarz stwierdził, że chodzi o adres pasażera. „A nie można go zapytać?” – zdziwiłem się, usiłując sobie przypomnieć drogę. „Nie można”. „Dlaczego? Nie wie, gdzie mieszka?”„Wie, ale nie chce mi powiedzieć”. Potem zapadła cisza. Próby dodzwonienia się spełzły na niczym. Wreszcie udało się namierzyć taksówkarza. „Pasażer wysiadł” – oznajmił. „Przed domem?” – ucieszyliśmy się. „Nie, postanowił wrócić piechotą”. Na myśl o redaktorze idącym pieszo z Warszawy do Nieporętu ogarnęła nas groza. Ale w tym momencie rozległ się dzwonek do furtki. Maciek rzeczywiście poszedł pieszo. Do mnie. Cechowała go również nadzwyczajna obowiązkowość. Kiedyś po niezwykle rozrywkowej niedzieli obudził się rano z bolesną świadomością, że zawalił i nie wysłał do redakcji zamówionego felietonu. Nawet go nie napisał. Zadzwonił więc do naczelnego z przeprosinami. Ten wydawał się zdziwiony: „O czym ty mówisz? Wydrukowaliśmy właśnie jeden z twoich najlepszych tekstów. Gratuluję formy”. „A o której go dostaliście?”. „O 1.25, w nocy”... Dlatego kiedy w zeszłym tygodniu jego tekst nie pojawił się piętro pode mną, zrozumiałem, że coś jest niedobrze... Nie miałem pojęcia, jak bardzo. Fascynujący debiut Jan Pietrzak Przekonywałem Macieja Rybińskiego do udziału w mojej kabaretowej firmie od momentu jego powrotu z emigracji. Nie był specjalnie zainteresowany, miał wątpliwości, czy się sprawdzi w roli kabareciarza. Trudność podstawowa polegała jednak na tym, że stałe siedziby Kabaretu pod Egidą mieściły się wtedy w Krakowie i Bytomiu, bo rządząca Warszawą komuna utrudniała nam tu egzystencję. Kiedy udało się rozpocząć występy w warszawskim hotelu Radisson, Maciek jednak „złapał bakcyla, czyli poczuł bluesa” i dał się doprowadzić przed mikrofon. Publiczność doceniła wysoką jakość jego ironicznego talentu. Okazało się, że czuje się w tym miejscu dobrze i pewnie. Po kilku rozbiegowych przedstawieniach zaprosiliśmy do kabaretu prasę. Uprzedzałem kolegów, by na uczciwe recenzje nie liczyli, bo o nas w III Rzeczypospolitej można pisać tylko źle albo wcale. Maciek nie chciał w to wierzyć… Stanęło na moim, bo odzew prasowy był rzeczywiście mizerny. Z „Rzeczpospolitej”, w której dopiero co zaczął pisać świetne felietony, przybyła młoda redaktorka. I napisała sprawozdanie, w którym pojawiło się wyłącznie jedno nazwisko: Maciej Rybiński oraz garść przyjemnych wrażeń, że ludzie siedzą i się śmieją, że miły nastrój, fajna zabawa itp. O tym, że poruszamy tematy, których nikt inny nie ma odwagi w Polsce dotknąć, że Kabaret pod Egidą po wielu latach wrócił do swojego miasta, że jacyś artyści, jakieś żarty… ani słowa. Ja jestem przyzwyczajony do przekłamań, ale na Macieju zrobiło to duże wrażenie. Tekst był napisany kompletnie „obok” prawdy, co nie wzięło się ze złej woli – jak się okazało – lecz z fascynacji redaktorem Rybińskim. Po prostu młoda adeptka dziennikarstwa świata poza nim nie widziała… Rozumiemy to dzisiaj bardzo dobrze, ale wtedy było sporo śmiechu... Wojownik na trudne czasy Maciej Parowski Nigdy nie byłem z Jego paczki, ale należę do tej samej formacji i pokolenia. W latach siedemdziesiątych pisywaliśmy felietony do prasy studenckiej, Maciek do kolorowego magazynu „ITD.”, ja do gazetowego tygodnika „Politechnik”. Prowokując kolegów z konkurencyjnego pisma, powtarzaliśmy w „Politechniku”, że kiedy ma się kolor, to go żal na czarnowidztwo. Ale jeśli chodzi o humor, o dziennikarską kpinę, to ci w „ITD” okazywali się lepsi, a Maciek Rybiński był ich liderem. Zwłaszcza że było wtedy z czego kpić. W 1981 r. po premierze serialu „Alterantywy 4” okazało się, że Rybiński, Bareja i Janusz Płoński (też z „ITD”.) są mistrzami Polski. Zajrzałem w sieci do wywiadu Maćka dla „Pressu” sprzed jedenastu lat. Przyznawał tam, że nie celebruje corocznych spotkań z koleżankami i kolegami z „ITD.”, ale o prasie studenckiej, o zostawionym jej marginesie swobody i o tym, jak bywał on wykorzystywany, wyrażał się z powagą. I słusznie, studencka prasa miała kontakt z tym, co najlepsze w studenckiej – a wówczas znaczyło to także ogólnopolskiej – kulturze. Pod szyldem studenckości spotykały się teatry („Ósmego dnia”, „STU”, łódzkie „Siódemki”, Pleonazmus, Scena Plastyczna KUL), studenckie były Famy w Świnoujściu i ekstrawagancje plastyków w Nowej Rudzie, Wałbrzychu, Wrocławiu. Studencki był bard pokolenia Jacek Kaczmarski. Studenckie, w każdym razie dopóki drukowało je „ITD.”, były rysunki Andrzeja Mleczki. Studenckim działaczem, a potem dziennikarzem i szefem Maćka, był przyszły minister Jaruzelskiego, ale też prezydent III RP Aleksander Kwaśniewski. Sprawozdania z tych imprez, mniej lub bardziej pokancerowane (na przykład na KUL i Scenę Mądzika był cenzorski zapis), ukazywały się potem w naszych gazetach. To wszystko łączyło i parę lat przed powstaniem drugiego obiegu i „Solidrności” dawało sporej liczbie osób w Polsce poczucie wspólnoty, wiedzę o sytuacji i przeciwniku. Mówię o tym tak dokładnie, bo jesienią na Festiwalu Studentów Kultury PRL w Poznaniu AD 1979 przegadałem z Maćkiem nad butelką czystej i „Mirandy” w pełnej ludzi i dymu sali dobre dwie godziny. Była polemika między naszymi pismami, ktoś z mojej strony zareagował zbyt impulsywnie, zupełnie ignorując sens i cel gry. Wyjaśniliśmy to w minutę, by potem gadać o Polsce i pokoleniowych powinnościach. Odsłonił się Maciek w tamtej rozmowie, nie tyle jako zaprzeczenie satyryka i humorysty, lecz jako żartowniś poszerzony – skrzyżowanie kpiarza ze smutnym mędrcem – człowiek słowa, dysponujący dużą świadomością środków, jakimi operuje i ani na chwilę niezapominający o powinnościach dziennikarza w podbitym kraju. Miałem w pamięci tę rozmowę, rozkoszując się finezją „Alternatyw”. Nie zaskoczył mnie wyjazd Maćka z Polski i, co oczywiste, wielce uradował powrót. Spotkanie, bodaj w SDP na Foksal, po dwudziestu latach było tak serdeczne, jakbyśmy pozostawali jeszcze na spotkaniu w Poznaniu i któryś z nas wyskoczył dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Teraz Maciek odszedł i, nie mówiąc już nawet o czytelnikach, bardzo nam tu po naszej stronie będzie brakować tego mądrego i dzielnego wojownika. „Dziady” z Maćkiem Janusz Płoński Byliśmy mile zaskoczeni, kiedy Teatr Polski w Bydgoszczy zaprosił nas z Maćkiem Rybińskim do udziału w konkursie na sztukę dramatyczną. Sztuka miała być współczesna oraz małoobsadowa, scenografia zaś łatwa do wykonania i niezbyt kosztowna. Do zaproszenia dołączone zostało vadium, które podlegało zwrotowi w przypadku niedostarczenia dzieła w określonym terminie. Z zapałem przystąpiliśmy do pracy, to znaczy do wydawania vadium, i ten etap pracy nad sztuką przebrnęliśmy bez najmniejszych trudności. Wkrótce też zapomnieliśmy o podjętym zobowiązaniu. Kiedyśmy sobie o nim przypomnieli, pozostał nam zaledwie tydzień. Część tego tygodnia musieliśmy spędzić w Poznaniu, gdzie odbywał się jakiś festiwal i nasz ówczesny szef Józek Węgrzyn, redaktor naczelny tygodnika „ITD.”, nie chciał słyszeć o zwolnieniu nas z tego obowiązku. Zainstalowaliśmy się w pokoju hotelowym z dwiema maszynami do pisania i przystąpiliśmy do pracy. Na imprezach festiwalowych bywaliśmy sporadycznie. Pod koniec tygodnia sztuka była gotowa. Na jej pierwszą część składały się cytaty na temat kultury i sztuki zaczerpnięte z Łunaczarskiego, Berii, Woroszyłowa, Stalina i paru innych klasyków. Padały w scenerii mrocznych heretyckich obrzędów, w oparach dobywających się z kotłów podgrzewanych na żywym ogniu (uznaliśmy, że ten element nie będzie kosztowny dla teatru). Druga część spektaklu rozegrała się w zwykłym biurze, w którym posadziliśmy również widzów. Biuro zajmowało się udzielaniem certyfikatów dziełom sztuki przynoszonym przez petentów. Pierwszy z nich po wejściu do gabinetu przeistoczył się w kierownika i wygłosił płomienną mowę na temat odpowiedzialności związanej z jego stanowiskiem. Pod koniec sztuki reżyserię całości przejmował niepozorny facecik z teczką, siedzący cały czas w ostatnim rzędzie. Sztuce nadaliśmy tytuł „Dziady” z dopiskiem „poznańsko-pilskie”. Na końcu Maciek opatrzył ją wstępem, z którego pamiętam fragment: „Dziady – wodewil dramatyczny bez pointy. Składa się z 2 części, po pierwsze z części drugiej...”. Sztuka dostała drugą nagrodę, ex aequo z jakimś dziełem Ścibora-Rylskiego. Pierwszej nagrody nie przyznano. Teatr jednak nie zamierzał jej wystawiać. Była podobno przegadana. A „Hamlet”? – spytał wtedy Maciek. Odpowiedzią było milczenie. W czerwonym autobusie Mirosław Kowalski Wszyscy teraz piszą o Maćku, że był człowiekiem niezwykle ciepłym, przyjaznym ludziom, dobrym. Był. Ale co z tego? Czy takim na pewno chciał zostać zapamiętany? Poznałem Go ponad trzydzieści lat temu, był ode mnie o dziewięć lat starszy. I był już kimś. Miał już własną (wraz z Januszem Płońskim, z którym stanowili nierozdzielną parę) kolumnę satyryczną w tygodniku studenckim „ITD.” i od niej to każdy, kto chciał uchodzić za człowieka inteligentnego i wrażliwego, rozpoczynał lekturę gierkowskiej prasy. W „ITD.” na pierwszej stronie prezentowała swoje wdzięki jakaś ładna panienka, a na ostatniej, „itp.”, szczerzyli kły Rybiński z Płońskim. Później, wraz z zaostrzaniem się walki klasowej, panienkę zastąpił słoń z tekstem: „Motylem byłem, ale utyłem”, a ostatnią stronę coraz brutalniej mielił walec cenzury. Pokazywał mi Maciek kiedyś swoją kolekcję zdjętych rysunków Andrzeja Mleczki. Pochylonego na klozetem faceta: „Wiele zrobiliśmy, ale wiele pozostało jeszcze do zrobienia” albo Nowy Rok wykańczający zastrzykiem Stary. W latach siedemdziesiątych „ITD.” organizowało w Soczewce pod Płockiem obozy szkoleniowe dla młodych adeptów dziennikarstwa. Przyjeżdżali na nie zaprawieni w bojach z kapitalistyczną propagandą ówcześni koryfeusze propagandy sukcesu, choć i wśród nich zdarzały się osoby niebanalne, mistrzowie w swoich dziedzinach, jak Ryszard Kapuściński czy Maciek Rybiński właśnie. Po jednym z takich spotkań my, dziennikarze z tygodnika „Politechnik”, zaprosiliśmy Maćka do dalszej pracy ideologicznej, już w Warszawie, w opuszczonym przez rodziców jednego z moich kolegów mieszkaniu. Kolega oderwał tylną ściankę biurka swojego ojca, gdzie ukryte były, z przeznaczeniem na nalewki, hektolitry spirytusu. Następnego dnia rano budzę się w towarzystwie Maćka, a ten ubiera się i rączo pomyka do drzwi. „A gdzież to, Maćku, spieszysz? – spytałem. – Spirytusu ci u nas dostatek”. „A wiesz, nie zwykłem rozpoczynać dnia bez białego wina” – odpowiedział. I wrócił po kilkunastu minutach, z butelką wina pod pachą. Jak tego dokonał, rzucony na daleką Wolę, w nieznane środowisko, na dodatek przed godziną trzynastą – to już Jego słodka tajemnica. Zasłynął jako satyryk i niezrównany felietonista, ale i inne formy dziennikarskie nie były mu obce: potrafił w zastępstwie nieobecnego prelegenta poprowadzić dyskusję na każdy nieomal temat i napisać reportaż z miejsca, w którym w ogóle nie był. Tak było choćby z katastrofą energetyczną, która wstrząsnęła pod koniec lat siedemdziesiątych Nowym Jorkiem. Jak im się udało tak szybko dostać z Płońskim paszport i nadać relację z ogarniętego biblijnymi ciemnościami miasta, zastanawiali się co poniektórzy. A prawda była prozaiczna. Obaj zbajerowali telefonistki i jakimś cudem, gdy nie było prądu, skontaktowali się z zupełnie sobie obcymi osobami, a następnie nadali ich relacjom przystępną formę literacką. Rybiński od zawsze nosił amerykańską kurtkę z demobilu i takim Go wciąż widzę. Jak w słynnej scenie z trzeciego odcinka „Alternatyw”, gdy wtacza się do autobusu, którym nauczycielka z pomocą swoich uczniów przewozi meble. Siada przy stoliku. „Wspaniale. Mamy nareszcie autobusy restauracyjne. Wiedziałem, że do tego dojdzie. Cudownie, że jesteś. Daj mi setę, coś na ząb i lody dla małej”. I te jego zatyczki do uszu, które kiedyś dostał w samolocie i ostentacyjnie nosił na szyi, jakby chciał powiedzieć: „Przestańcie pieprzyć, bo zaraz je założę”. Choć, po prawdzie, chyba nigdy tego nie zrobił. Słuchał rozmówców uważnie, by potem wykorzystać wygłaszane przez nich bzdury na swój niepowtarzalny sposób. W stanie wojennym bywał częstym gościem w mateczniku kontrrewolucji, jakim była wtedy warszawska siedziba Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na Foksal. Bywał tu m.in. Aleksander Kwaśniewski, ówczesny komisaryczny naczelny „ITD.” i aktywny weryfikator dziennikarzy. Kwaśniewski błagał Maćka, by ten nie emigrował i nie porzucał ojczyzny w potrzebie. Na co ten: „Dobra, ale najpierw mi tu na kolana i odśpiewać Pierwszą Brygadę”. Co Kwaśniewski skwapliwie uczynił. Później było jeszcze wspólne podlewanie Domu Kultury Radzieckiej, po drugiej stronie ulicy. I tu mam problem: jak Maćka ocenić? Czy to dobrze, że nie dotrzymał słowa i wyemigrował, czy źle, bo słowo to jednak słowo? Nawet jeśli daje się je „czerwonemu”, w czerwonym autobusie. Ale być może nie byłoby wtedy wielu znakomitych tekstów w prasie emigracyjnej i dla sekcji polskiej Radia BBC. Kiedyś w Londynie Eugeniusz Smolar, jego szef, powiedział mi, że Rybiński nie skończy najlepiej, bo nie zakorzenia się w Anglii, nie kupuje chałupy. Maciek wiedział, co robi. Wrócił do kraju, gdy tylko nadarzyła się okazja. Tu było Jego miejsce, tu pozostali Jego czytelnicy i słuchacze. Mistrz uśmiechniętych ludzi Tomasz Sakiewicz „Tomek, nie dam rady dzisiaj napisać felietonu” – zadzwonił do mnie w poniedziałek wieczorem. Zapomniałem go zapytać, o czym miał być ten jego ostatni felieton dla „Gazety Polskiej”, nie wiedziałem, że miał być ostatni. Może tym razem rozbawiły go niezwykłe jak na sytuację sondaże, może chciał pośmiać się z zapewnień przyłapanych na aferach urzędników, a może dostrzegł coś niezwykłego w szaleństwie pogody. Zawsze podglądał świat i ludzi ze strony, z której rzadko się prezentują. Teatr opinii publicznej, który wdzięczy się autorytetami i celebrytami, był dla Macieja po prostu nieciekawy. Za to świat widziany oczami Rybińskiego składał się z barw nieemitowanych w telewizji, w gazetach rzadko spotykanych. W towarzystwie był unikatem. Ze swoim ciepłym poczuciem humoru potrafił sprowadzać nadęte historie do właściwych ram małych, śmiesznych gierek. Zza tej ironii biła jednak ogromna troska o Polskę i chęć pomocy otaczającym go ludziom. „Gazeta Polska” i całe polskie dziennikarstwo straciły jedno z najlepszych piór w historii. Czytelnicy zapamiętają go jako mistrza felietonu. Ja chciałbym, żeby pamiętano też człowieka zakochanego w Ojczyźnie, który mówił ważne rzeczy w sposób całkowicie pozbawiony fanfaronady. Pisał do nas, bo – jak wielokrotnie twierdził – dobrze się z nami czuł i chciał tu być, mimo że nigdy nie mogliśmy mu zaoferować tego, co dawały wielkie koncerny prasowe. Maciej Rybiński przez ostatnie cztery lata tworzył „Gazetę Polską” swoim piórem i swoją niezwykłą osobowością. Liczę, że jego śmierć nie zamknie tej najradośniejszej części naszej redakcji. Człowiek o takiej sile oddziaływania znajdzie wielu naśladowców. Problem w tym, że Macieja Rybińskiego powtórzyć się nie da. W niebie od dziś będzie radośniej. Nam zdecydowanie bardziej smutno. Maćku Klub Ronina Wśród rycerzy Spraw Słusznych a z góry Przegranych na tonącej Wysepce Zdrowego Rozsądku i przylądku Dobrej Nadziei w cieśninie Resztek Przyzwoitości w wesołym kręgu wariatów, pasjonatów, warchołow i oszołomów pozostaniesz z nami zawsze

Godziemba

To najlepsze polskie pióro od czasów Kisiela. Nikt Go nie zastąpi.