Mojego Syna rzucono Rosjanom na pożarcie

Przez Margotte , 23/01/2011 [11:58]
Z Państwem Jadwigą i Mieczysławem Ziętkami, rodzicami kpt. Artura Ziętka, nawigatora na Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym, rozmawia Marta Ziarnik. "Jakie były Państwa pierwsze reakcje po zapoznaniu się z raportem MAK na temat przyczyn katastrofy na Siewiernym? Jadwiga Ziętek: - Dla mnie raport MAK był ponownym bolesnym ciosem po tym, którego doświadczyłam 10 kwietnia. Powinnością matki jest stać w obronie własnego dziecka i dbać o jego dobre imię od chwili poczęcia aż do śmierci. A w moim przypadku jeszcze po śmierci. Dlatego decyduję się na rozmowę na łamach "Naszego Dziennika", który cieszy się opinią pisma wiarygodnego, rzetelnie ukazującego fakty. Mimo że od tragedii minęło 9 miesięcy, nadal jest mi trudno mówić normalnym tonem, bez łez wzruszenia. Raport MAK w brutalny sposób obwinia polskich oficerów i szarga opinię o Polakach. Dlatego nie przyjmuję tego raportu i czekam na rzetelne wyniki międzynarodowego śledztwa, bo tylko międzynarodowi eksperci będą w stanie przedstawić prawdę. Mieczysław Ziętek: - Mój Syn nie był kamikadze. Bardzo kochał żonę i córeczki, które były Jego oczkiem w głowie. Na pewno nie narażałby życia swojego i najważniejszych osób w państwie. Jak można bezcześcić Jego imię dla swoich spraw?! Jak Judasz za srebrniki sprzedał Pana Jezusa, tak Tatiana Anodina dla swojej wygody i władzy oczerniła mojego Syna, całą załogę i generała Andrzeja Błasika. Raport MAK jest bardzo krzywdzący, nieobiektywny i stronniczy. Czy ponad dziewięć miesięcy temu, kiedy rozpoczęło się dochodzenie i śledztwo, podejrzewali Państwo, że będą tak niemrawo prowadzone? M.Z.: - Można to było przewidzieć już po tym, jak premier polskiego rządu od razu i bez uzgodnienia z kimkolwiek oddał śledztwo Rosji. Kolejne dni jedynie to potwierdzały, że należy się spodziewać co najwyżej matactw i tworzenia niejasności, które potrzebne są do tego, aby ukryć prawdziwe przyczyny katastrofy. I dlatego właśnie rzucono na "pożarcie" załogę tupolewa i znajdującego się na pokładzie dowódcę Sił Powietrznych - gen. Błasika, by odciągnąć uwagę od meritum. Rosjanie w oficjalnym dokumencie MAK zarzucili załodze m.in. braki w wyszkoleniu, podatność na presję, niezgranie, a co najważniejsze - że za wszelką cenę chciała lądować. J.Z.: - To wszystko to nic innego, jak właśnie odwracanie uwagi od rzeczywistego problemu. Ci, którzy zarzucają pilotom Tu-154M nieprofesjonalizm itp., zapominają dodać, że nieliczni absolwenci dęblińskiego liceum i szkoły wyższej wywodzą się z bardzo licznej początkowo grupy osób, którym udało się przebrnąć przez ostre sito weryfikacyjne. I nie chodzi tylko o różnego rodzaju testy wyczynowe, sprawnościowe itp., ale również o szczegółowe sprawdziany wiedzy i umiejętności oraz wytrzymałości psychicznej. I dzięki właśnie tym weryfikacjom z początkowej grupy rekrutów pozostaje zaledwie maleńki procent najlepszych, młodzieńców najlepiej przygotowanych i nadających się do tej ciężkiej służby. Jak ten proces weryfikacji wyglądał w przypadku Państwa Syna? J.Z.: - Najpierw kandydaci do liceum lotniczego musieli przejść szczegółowe badania zdrowotne - w grupie Syna na 20 badanych osób przeszły tylko dwie! Do pierwszej klasy liceum dostało się wraz z Arturem zaledwie 32 innych chłopców. Po pierwszym roku zostało ich już tylko 17. Z tych 17 na studia lotnicze dostało się 5 osób, zaś po próbnych lotach zostało ich zaledwie dwóch, w tym właśnie nasz Artur. Także z powyższego widać, że droga do lotnictwa jest naprawdę trudna. I ta załoga tragicznego lotu była właśnie w tej czołówce najlepszych, przez lata starannie wyselekcjonowanych pilotów. Zostali oni docenieni nie tylko przez swoich wykładowców i przełożonych, ale i przez 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, który dopuścił ich do wożenia najważniejszych osób w państwie. Rosjanie zarzucili, także Państwa Synowi, bardzo słabą znajomość języka rosyjskiego i nieodpowiednie posługiwanie się urządzeniami nawigacyjnymi. J.Z.: - Język rosyjski był jednym z języków obowiązkowych w Dęblinie i skoro mój Syn był uczniem wzorowym, to chyba już samo to świadczy, że musiał mieć ze wszystkich przedmiotów bardzo dobre oceny. A każdy wykładowca i były wychowanek tego liceum czy szkoły wyższej powie pani, że na języki szkoła kładła duży nacisk. Jeśli zaś chodzi o angielski, który jest głównym językiem obowiązującym w lotnictwie na całym świecie, to Artek, będąc już na studiach, otrzymał specjalne wyróżnienie za swoją świetną znajomość tego języka i w nagrodę poleciał wraz z VIP-ami do Wielkiej Brytanii. Pamiętam, że wyjazd ten miał na celu zakup samolotu. Także te zarzuty są dla nas po prostu śmieszne i niczym niepoparte. Zwłaszcza że - jak się okazuje - to właśnie kontrolerzy z wieży w Smoleńsku nie posiedli znajomości obowiązującego w lotnictwie języka angielskiego. Kiedy dowiedzieli się Państwo, że Artur chce latać? Jadwiga Ziętek: - Na samym początku chciałabym zauważyć, że Artur urodził się 12 października 1978 roku, czyli w dniu, gdy był obchodzony Dzień Wojska Polskiego. I pamiętam, jak po porodzie lekarze powiedzieli do mnie, że "urodził nam się drugi Hermaszewski" [Mirosław Hermaszewski, gen. brygady Wojska Polskiego i kosmonauta, 5 lipca 1978 roku jako pierwszy i jedyny Polak odbył lot w kosmos - przyp. red.]. Te słowa zaczęły się spełniać w szkole podstawowej, gdy Artur zaczął marzyć o lataniu. Jednocześnie cztery dni po narodzinach Artura wybrano Karola Wojtyłę na Papieża, i dlatego otrzymał On na chrzcie św. drugie imię Karol. O moim Synu naprawdę nie mogę powiedzieć nic złego. Artur był naprawdę dobrym dzieckiem, wspaniałym synem, kochającym mężem i troskliwym ojcem dla swoich córeczek. I choć mówi się, że dzieci nie są naszą własnością i choć tak sama wcześniej też mówiłam, to jednak muszę teraz powiedzieć, że na takie właśnie "oddanie" ukochanego dziecka nikt nie jest i chyba nigdy nie będzie gotowy. I te święta Bożego Narodzenia były dla nas najtrudniejsze, w dzień Wigilii byliśmy na cmentarzu, zapalając znicze, łączyliśmy się z Synem modlitewnie. Najgorsze było uświadomienie sobie, że już nigdy nie będzie Go wśród nas. Artur miał wśród kolegów opinię osoby niezwykle sympatycznej i skromnej. J.Z.: - To prawda. Artur od zawsze był osobą bardzo skromną i ta skromność do końca pozostała. Była Jego najbardziej charakterystyczną cechą. Syn nigdy też nie lubił mówić o swoich osiągnięciach i dlatego najczęściej dowiadywaliśmy się o nich przypadkiem, np. od córki - o ile jej o tym powiedział. Już w szkole podstawowej ujawniły się Jego wybitne zdolności, zwłaszcza chemiczne i matematyczne, dzięki którym został zwolniony z egzaminów wstępnych z matematyki do liceum. I nauczyciele oraz pracownicy poradni pedagogiczno-zawodowej, w której badano predyspozycje Artura, wróżyli Mu karierę naukową. Jednak Syn już wówczas postanowił, że chce latać i w tym kierunku - pomimo naszych obaw - poszedł. Mieczysław Ziętek: - Artur był też od dziecka bardzo ambitny i wysoko cenił honor. Często teraz przypominają mi się słowa składanej przez Niego przysięgi wojskowej: "służyć ojczyźnie, a nawet oddać za nią życie". I Artek tę przysięgę wypełnił do końca, oddając swoje młode i cenne życie na służbie. Dlatego też - w kontekście tej przysięgi - na Jego nagrobku znajdują się słowa Jana Pawła II: "Miłość, która jest gotowa nawet oddać życie, nie ginie". Czy jako matka może Pani powiedzieć, że służba Ojczyźnie Państwa Syna, ale i pozostałych członków załogi, została należycie doceniona przez polskie władze? J.Z.: - Jeśli chodzi o postawę wojska, to z czystym sumieniem muszę przyznać, że potraktowało ono mojego Syna z pełnym uznaniem i honorami. Natomiast jeśli miałabym odpowiedzieć na pani pytanie pod kątem tego, jak po 10 kwietnia piloci są postrzegani przez rząd i polityków, to niestety ocena załogi jest strasznie krzywdząca. I naprawdę trudno jest mi to pojąć i odpowiednio zdefiniować z perspektywy tego, dlaczego tak się dzieje. Nie ulega przecież wątpliwości fakt, że dla człowieka najważniejszą wartością jest życie. I załoga tupolewa na pewno robiła wszystko, aby to życie - zarówno swoje, jak i swoich pasażerów - chronić. To na pewno było ich priorytetem. Ci chłopcy to nie byli jacyś nieodpowiedzialni szaleńcy. Tak jak już mówili w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" państwo Lucyna i Władysław Protasiukowie, zarówno Arkadiusz Protasiuk, Robert Grzywna, Andrzej Michalak, jak i nasz Syn, to byli ludzie młodzi, mający kochające żony i małe dzieci, i na pewno nie chcieli ich zostawiać. M.Z.: - Syn dostał nawet przed świętami Bożego Narodzenia Złotą Odznakę 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego za specjalne zasługi na rzecz pułku. Zaraz też po katastrofie otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. To chyba najdobitniej pokazuje, że wojsko nie uznaje pilotów za sprawców. Nie odznacza się przecież nikogo, kto nie ma faktycznych zasług i jeśli uważa się go za winnego. Tymczasem w całej tej kampanii mającej na celu przeforsowanie rosyjskich tez nie podaje się faktycznych informacji i faktycznych zasług pilotów, robiąc z najbardziej doświadczonych osób niedouczonych i nieznających się na rzeczy laików. To jest absurd! Wiadomo, że młody pilot nie może mieć od razu kilku tysięcy wylatanych godzin, ale to, ile czasu ci chłopcy spędzili w powietrzu i doświadczenie, jakie w tym czasie nabyli, są niepodważalne. Artur nie tylko latał z najważniejszymi osobami w państwie, ale uczestniczył w różnego rodzaju misjach, był m.in. z misją na Haiti. J.Z.: - Tak, to prawda. Artur w styczniu poleciał z dwukrotną misją na Haiti. Były to bardzo trudne loty, każdy trwał 16 godzin i w jego trakcie były cztery międzylądowania. Ale jeszcze jeden aspekt odegrał tu znaczącą rolę, a mianowicie doszło wówczas do poważnej awarii ich samolotu, notabene Tu-154M 101, którym w kwietniu polecieli wraz z prezydentem do Smoleńska w swój ostatni lot. Załoga po tych lotach została później odznaczona przez Dowódcę Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika - który wraz z nimi 10 kwietnia zginął później w katastrofie - medalami za realizację zadań związanych z pomocą humanitarną dla Haiti. Wracając jeszcze do tego wcześniejszego lotu, podczas którego doszło do awarii maszyny, to z perspektywy czasu momentami tak sobie myślę, że to był chyba taki proces przygotowania nas do tego, czego mieliśmy doświadczyć 10 kwietnia. Bo wówczas, w styczniu, gdy dowiedzieliśmy się o problemach technicznych samolotu, przez wiele godzin - aż do powrotu naszych ukochanych synów, bardzo mocno się martwiliśmy i przeżywaliśmy każdą pojawiającą się w mediach informację na ten temat. Bo jak pojawiła się informacja o awarii, to nasze myślenie wiadomo, jakie było. Rosjanie od samego początku przyjęli tezę o winie pilotów, polski rząd, prokuratura nie reagowali. J.Z.: - I dlatego to tak bardzo boli. A przecież nawet w polskich uwagach do raportu jest potwierdzenie wydania przez kpt. Protasiuka, na wysokości 100 metrów, komendy: "odchodzimy". To świadczy więc o tym, że chcieli odlecieć, tylko wydarzyło się coś takiego, co im to uniemożliwiło. Tymczasem obecny prezydent podkreśla winę pilotów. Na jakiej podstawie feruje takie wyroki? Przecież eksperci wypowiadający się na łamach "Naszego Dziennika" eksponują doświadczenie i umiejętności dowódcy i całej załogi. Niestety, ich profesjonalne stwierdzenia nie są brane pod uwagę przez głowę państwa. M.Z.: - Podobnie premier, nie tylko nie stara się bronić załogi i dowieść prawdy, ale jeszcze wypowiada się pod publiczkę Rosji, ferując różnego rodzaju opinie już nie tyle krzywdzące, co będące w sprzeczności z prawdą i przyjętymi procedurami wojskowymi. Mam tu na myśli m.in. wypowiedzi o statusie lotu i wieży i wynikających z tego obowiązkach oraz o zakresie pracy rosyjskich kontrolerów. Komentuje on także i podważa decyzje pilotów, przyjmuje rosyjskie kłamstwa jako wyrocznię i je powiela. A przecież naprowadzanie rosyjskiej wieży było mylne i - jak wynika z ujawnianych dokumentów - to ono przyczyniło się do katastrofy. Ponadto jak ono [naprowadzanie - przyp. red.] wyglądało, skoro samolot był poza kursem i ścieżką, o czym wieża nie raczyła poinformować i - jak się dowiadujemy - przynajmniej kilometr przed lotniskiem całkowicie zniknął z radarów. Rosyjski ton natychmiast podchwyciła, niestety, lwia część polskich mediów, przysparzając rodzinom niewyobrażalnych cierpień. M.Z.: - To są tego typu manipulacje, które trudno jest mi rozszyfrować. Wiem jedynie, że pozostawiają one w społeczeństwie trwały ślad i tę manipulację trudno będzie wymazać. Według mnie, to, o czym mówimy, jest wynikiem właśnie takiego, a nie innego działania prezydenta i premiera. To oni nadali ton sposobom podawania informacji o katastrofie, pozwalając też Rosji być głównodecydującym o całym śledztwie i informowaniu o nim. Nasi rządzący pozostawili ofiary tej katastrofy i pamięć o nich na pastwę losu, na pastwę Rosjan. A powodem tego było dążenie do wybielenia siebie i tworzenie kampanii wizerunkowej przed zbliżającymi się wyborami. I nie rozumiem, jak społeczeństwo po raz kolejny dało im się zwieść. Dziennikarze często konfrontują rodziny ofiar, nakłaniając jednych do komentowania wypowiedzi innych. Jak odbierają Państwo te próby usilnego dzielenia rodzin na "lepsze" i "gorsze"? M.Z.: - To, o czym pani mówi, faktycznie jest coraz częściej zauważalne, zwłaszcza wśród poszczególnych dziennikarzy sympatyzujących z rządem. Bez żadnych skrupułów i pomijając zasady obiektywizmu dziennikarskiego, podjudzają oni rodziny przeciwko sobie, kierując się w tym momencie ich politycznymi zapatrywaniami. To jest niedopuszczalne. I między innymi dlatego nie chcieliśmy udzielać żadnych wywiadów i komentarzy w tych mediach. Zaraz po katastrofie poleciała Pani, razem z żoną Syna, do Moskwy na identyfikację. Miała Pani jakieś zastrzeżenia do całej procedury? J.Z.: - Powiem pani, że kiedy byłam w Moskwie, to raczej takich zastrzeżeń nie miałam. Przeciwnie, odbierałam te wszystkie słowa i zapewnienia m.in. minister Ewy Kopacz z dużą wdzięcznością, bo sprawiała ona wrażenie, jakby miała raczej szczere i otwarte intencje. Jako szczere odebrałam wówczas jej słowa, kiedy spotykając się z nami, powiedziała, że musi nam "z brutalną szczerością" przedstawić fakty. Pani minister powiedziała wtedy, że choć była lekarzem medycyny sądowej i uczestniczyła w wielu tragicznych oględzinach zwłok, to jednak to, co zobaczyła na miejscu, wywołało u niej olbrzymią traumę. I w tym kontekście powiedziała nam, że nie musimy podejmować się osobistej identyfikacji, że wystarczy jeśli damy swój materiał genetyczny, na podstawie którego będzie można zidentyfikować naszych bliskich. Jednak teraz, po czasie, odczuwam pewien zawód, że choć pani Kopacz zapewniała nas w kwietniu, że wszystko zostanie dokładnie przebadane i sprawdzone, to rzeczywistość jest zgoła inna. Pomimo zapewnień, że teren katastrofy zostanie bardzo szczegółowo sprawdzony i że przynajmniej kilkadziesiąt centymetrów ziemi z miejsca katastrofy zostanie dokładnie przesiane, to jednak przez wiele miesięcy postronne osoby znajdywały na miejscu kolejne fragmenty ciał i ubiorów ofiar oraz ich rzeczy osobiste. Przecież to jest nie do pomyślenia! Odnalazła Pani ciało Syna w Moskwie? J.Z.: - Nie... I dopiero po czasie, kiedy na spokojnie staram się analizować swój pobyt w Moskwie i to, co się tam działo, zauważam, że było tam wiele momentów niezrozumiałych. To znaczy? J.Z.: - Podczas spisywania protokołów, kiedy odpowiadaliśmy na wiele różnego rodzaju pytań dotyczących naszych bliskich, ich znaków szczególnych i ubioru, Rosjanie mówili, że jeśli będzie zbieżność pewnych szczegółów, czyli gdy choć kilka podanych przez nas elementów będzie odpowiadało jakiemuś opisowi zwłok, wówczas zostaną nam one pokazane do identyfikacji. I w niektórych przypadkach rzeczywiście tak było. Natomiast w przypadku załogi rodzinom nikogo nie pokazano. Dlaczego? J.Z.: - Nie wiem, jak to było dokładnie w przypadku pozostałych członków załogi, ale w moim przypadku Rosjanie mówili wówczas, że nie można znaleźć ciała Artura. Że nasz opis i znaki szczególne nie wskazują na żadne ciało, które mogliby nam pokazać. Teraz zaś dowiadujemy się, że są zdjęcia Syna, czyli że można Go było zidentyfikować. Ponadto niedawno dostaliśmy informację, że kiedy Syn miał już na rękach założony różaniec, to jeszcze wówczas wykonywano jakieś badania, dlatego ten różaniec był ściągany. Jakiego rodzaju to były badania? J.Z.: - Wiem tylko, że pod sam koniec wykonywano jeszcze jakieś badania na Jego dłoniach. Niczego więcej się nie dowiedziałam. Teraz też widzę, że jest tutaj duża nieścisłość, ponieważ nie dali nam możliwości zobaczenia ciała Artura. Zostaliśmy więc oszukani. I dopiero teraz uświadamiam sobie, że musiał być z góry wydany zakaz pokazania nam - rodzinom pilotów - ich ciał. Także uniemożliwili mi wypełnienie mojej matczynej misji, z którą udałam się do Moskwy, czyli zidentyfikowania i pożegnania Syna. Teraz będę się do końca życia zastanawiać, dlaczego tak się właśnie stało, że nie pokazali nam naszych ukochanych? Dlaczego do końca ukrywali przed nami fakt, że mają ich ciała i że są one możliwe do zidentyfikowania? Będę się zastanawiała, jakie eksperymenty i badania na nich wykonywali i po co? Przecież trumny z ciałami pilotów wróciły do kraju ostatnie. Rosjanie mieli więc czas, by zrobić z nimi wszystko, co tylko chcieli. Dopiero po dwóch tygodniach Rosjanie podali, że zidentyfikowano ciała załogi. J.Z.: - Tak. Nagle, po dwóch tygodniach pojawiła się informacja, że znalazły się wszystkie ciała załogi! I to mnie bardzo zastanawia. Później powiedziano nam, że Syn był mocno poraniony i oblany płynem paliwowym. M.Z.: - A ja pytam, skąd w takim razie w kokpicie znalazło się paliwo - i to w dużych ilościach - i dlaczego w takim razie nie doszło do jego wybuchu? Dlaczego też samolot rozleciał się na taki maczek? Dla mnie to wygląda na jakąś ingerencję... Bo jeżeli się zostawia samolot w naprawie u Rosjan, mogą zrobić w tym czasie wszystko, co im się tylko podoba. A technika idzie w tej chwili tak do przodu, że podobne ingerencje są trudne do wykrycia. Tym bardziej że trzy dni wcześniej Tu-154M przyleciał do Smoleńska premier Donald Tusk i samolot stał tam na lotnisku. Emerytowany pilot wojskowy Nikołaj Łosiew, który jest właścicielem działki przylegającej do miejsca, gdzie doszło do katastrofy, i który był tam 20 minut po upadku samolotu, mówił, że w kabinie widział ciała pilotów przypięte pasami. M.Z.: - Nie tylko Łosiew o tym mówił. Podobnie zeznawali także inni świadkowie. Pytam więc, dlaczego do tej pory nie mamy badań z sekcji zwłok ani żadnego dokumentu potwierdzającego przyczynę zgonu naszego Syna? Dlaczego pozostałe rodziny załogi też nie mają takich dokumentów?! Pytała Pani w Moskwie o akt zgonu Syna? J.Z.: - Oczywiście. Zapytałam śledczego rosyjskiego, który prowadził przesłuchanie. On odpowiedział mi wówczas, że jeśli nie można zidentyfikować ciała, to nie podaje się, że zginął, tylko że zniknął. Twierdził on też, że w takiej sytuacji "zniknięcia" ofiary Rosja nie może wystawić nam aktu zgonu, tylko że będzie przeprowadzona jakaś procedura w Polsce i że dopiero w kraju wydadzą nam taki dokument. M.Z.: - Jednym słowem chodziło o to, by wprowadzić zamieszanie, żeby rodziny nie wiedziały, co się dzieje. By zamknąć im możliwość domagania się osobistej identyfikacji i zadawania dodatkowych pytań. J.Z.: - Jeszcze jedna rzecz mnie zastanawia. A mianowicie, w Moskwie rodziny zostały podzielone na cztery grupy, przy czym zarówno w pierwszej, jak i w drugiej grupie, które przesłuchiwano jako pierwsze, było 100 proc. rozpoznań ofiar, podczas gdy w trzeciej i czwartej już nie. Ja z synową znalazłam się w trzeciej grupie. Teraz wydaje mi się, że ten podział nie był przypadkowy. Dlaczego bowiem w pierwszych dwóch grupach udało się zidentyfikować wszystkich, a w kolejnych już nie? Tym bardziej że rodziny załogi znalazły się tylko w tych ostatnich grupach i - jak twierdzili Rosjanie - żadnego z pilotów nie udało się zidentyfikować. Co ostatecznie znalazło się w tym dokumencie? J.Z.: - Nic, co mogłoby nam wyjaśnić, w jaki sposób zginął nasz Syn. W akcie zgonu napisano jedynie, że zmarł 10 kwietnia na terenie okręgu smoleńskiego. Nie podano tam ani godziny zgonu, ani powodu śmierci. A przecież u niektórych pisano, że "zmarli na skutek mnogości obrażeń" itp. W przypadku naszego Syna nic takiego nie podano. Do tej pory nie widzieliśmy też protokołu sekcji zwłok, który obiecywał nam premier Tusk. W przypadku jednego z generałów w akcie zgonu wpisano czas śmierci na 8.50-9.00. To z kolei świadczy o tym, że zmarł on około 20 minut po katastrofie. Takie rzeczy powinny więc być szczególnie zbadane i udokumentowane. Zwłaszcza że ciała ewakuowano z wraku, według raportu MAK, dopiero po godz. 15.00. M.Z.: - To jest więc kolejny dowód na to, że Rosjanie coś ukrywają, w czym pomaga im także rząd. J.Z.: - Tego typu informacje, jakie zostały zawarte na aktach zgonu - a raczej ich brak - jedynie potwierdzają, że coś jest na rzeczy. Rosjanie oddali już wszystkie rzeczy Syna? J.Z.: - Nie. Synowa do tej pory nie dostała m.in. obrączki oraz sprzętu elektronicznego: komórki i laptopa, które znajdują się w posiadaniu ABW. Czy na miejscu w Moskwie rodziny zostały poinformowane o przysługujących im prawach i obowiązkach? J.Z.: - Nie. Nikt nam nie powiedział, jakie mamy prawa i czego możemy się domagać. Nikt nam też wówczas nie wspomniał - o co mam wielki żal - że rodziny miały możliwość być przy włożeniu ciał bliskich do trumien. A my - rodziny - byliśmy wówczas w takim szoku, w takim bólu, że nie byliśmy w stanie racjonalnie myśleć. Potrzebowaliśmy więc pomocy innych, doświadczonych osób, które powinny nam objaśnić, co i jak, coś zasugerować. W tym zakresie nikt nam nie pomógł. Informowani o katastrofie i śledztwie nie byli i nadal nie są także Polacy. Nadal nam nie wyjaśniono, dlaczego m.in. premier, minister Kopacz i prokuratorzy, którzy pojechali do Rosji, nie zadbali w pierwszej kolejności o ochronę interesów Polski i jej obywateli. M.Z.: - Od początku działania polskiego rządu budziły nasze wątpliwości. Podobno główny prokurator wojskowy poleciał zganić Edmunda Klicha za brak odpowiednich działań, choć powinien go usunąć - między innymi już choćby dlatego, że nie miał on odpowiednich uprawnień do działania w tak trudnej sprawie - i wyznaczyć na to stanowisko odpowiedzialną osobę. W pewnym momencie premier - podczas spotkania z rodzinami - przyznał, że ponosi odpowiedzialność, gdyż podjął takie, a nie inne decyzje. Tylko co z tego, skoro teraz nie potrafi wziąć na siebie tej odpowiedzialności i wyciągnąć konsekwencji? Zamiast tego słyszymy jedynie kolejne usprawiedliwienia. Dlatego nie wierzę już w to, co mówi na temat katastrofy rząd. Jakie - Państwa zdaniem - są najpoważniejsze błędy popełnione przez polską stronę? M.Z.: - Przede wszystkim oddanie śledztwa Rosji i MAK. Kolejne to oddanie stanowiącego własność Polski samolotu w ręce Rosjan, którzy doprowadzili do jego celowego niszczenia, podczas gdy maszyna jest najważniejszym dowodem w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Następnie oddanie tzw. czarnych skrzynek. Czyli jednym słowem wydanie się całkowicie na pastwę Rosji - zupełnie, jakby siedzieli Putinowi w kieszeni. Rosjanie i MAK nami rządzą, rozporządzają naszymi dowodami i mówią nam, co mamy myśleć, a premier ze spuszczoną głową jedynie im przytakuje. A historia najlepiej pokazuje, że my do Rosji nie mogliśmy i nigdy już nie możemy mieć zaufania. Absolutnie. Namnażające się niejasności tylko to potwierdzają. Co Państwa zdaniem doprowadziło do katastrofy? M.Z.: - Trudno jest nam powiedzieć, bo nie jesteśmy specjalistami w tej dziedzinie, a wszystkie informacje dotyczące katastrofy są zafałszowane. Czego Państwo teraz oczekują? Na czyją pomoc liczą? J.Z.: - Mam nadzieję, że sprawą należycie zajmie się wreszcie prokuratura. Bo trzeba w końcu przestać oglądać się na Rosję i ruszyć z miejsca, by wyjaśnić tę największą dla naszego narodu tragedię, w której zginęło aż dwóch naszych prezydentów i tyle wybitnych osobistości, w tym całe dowództwo wojskowe. Prokuratura musi też przesłuchać wszystkie osoby z rządu, które odpowiadają za takie właśnie poprowadzenie śledztwa smoleńskiego. A tę kolejkę powinien otwierać premier Tusk, wobec którego wysuwane są już konkretne zarzuty łamania prawa. M.Z.: - Ja osobiście mam nadzieję, że sprawą zajmą się, tak całościowo, poseł Antoni Macierewicz i Anna Fotyga, bo tylko z ich strony zaobserwowałem jakiekolwiek działania w celu wyjaśnienia tej tragedii. Oni jako jedyni zwracali się z prośbą o pomoc do Stanów Zjednoczonych i do ekspertów z pozostałych krajów. Wspomniani politycy jako jedni z nielicznych zdają się rozumieć, że aby wyjaśnić przyczyny tej strasznej katastrofy, bezapelacyjnie potrzebna jest pomoc międzynarodowa. Dziękuję za rozmowę". http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110122…
moherowy beret

Może nie mam racji,może czarne myśli zwyciężyły,ale jestem prawie pewna,że nikt nie pomoże Polsce w sprawie uczciwego śledztwa.Polska jest słabym krajem.Kto będzie chciał narażać się Rosji?Kto odważy się powiedzieć,że to nie tak miało być?Najprościej zepchnąć winę na załogę.Gorzka prawda,a zmarli nie powiedzą.A o władzy szkoda mówić.Ja się czuję sierotą(jeżeli chodzi o władzę i jej opiekę).
nemezis

Ja to widzę podobnie. Ostatnie słowa ze strony USA "To jest sprawa między Polską a Rosją" chyba mówią wszystko. Czemu NATO i UE nie zareagowały na Iskandery wzdłuż jej granicy??
Domyślny avatar

nietoperz (niezweryfikowany)

14 years 9 months temu

towarzyszy tej katastrofie od początku...Instrukcje, ciała, rzeczy, mam nadzieję że rozumiecie co to może oznaczać?
nemezis

Chyba każdy kto czytał w ND wywiad z rosyjskim ekspertem od bomb paliwowo-powietrznych wie... Ja a propos ciał pilotów mówiłam wam już w dniu ukazania się raportu MAK, że mi się coś nie podoba.
Domyślny avatar

Nie upadaj na duchu.To nie takie proste jakby sie wydawalo.Swiat sie zmienia i nigdy nie wiadomo co przyniesie jutro.To prawda ze obama nie pomoze ale mam podstawy twierdzic ze prezydent sie zmieni w USA.Slucham ludzi i slysze co mowia chyba ze znaczaco zmienilaby sie ekonomia na co sie narazie nie zanosi.Pewne jest tylko jadno ze nikt nam nie pomoze jezeli sami tego nie bedziemy chcieli.Tak ze narazie robmy swoje
Margotte

Jadwiga Ziętek - matka śp. kpt. Artura Ziętka - nawigatora TU 154M (2011-01-25) http://www.radiomaryja.pl/dzw… "Z panią Jadwigą Ziętek - matką śp. kpt. Artura Ziętka - nawigatora TU 154M rozmawia o. Waldemar Gonczaruk CSsR Kapitan Artur Ziętek był polskim żołnierzem, był kapitanem statku powietrznego, był nawigatorem. Marzył o lataniu, marzył o niebie. Był bardzo dzielnym żołnierzem. Wcześniej samolotem rządowym Tu-154M był na Haiti. Dostawał odznaczenia, za bardzo dobrze wykonywane swoje funkcje. Kochał chyba swoją pasje. Jest z nami pani Jadwiga mama kapitana Artura Ziętka. - Ja na łamach prasy Naszego Dziennika przekazałam swoje odczucia do tej pory, dzisiaj minęło 9 miesięcy ja nie mogę normalnym tonem mówić bez łez wzruszenia, ale teraz kiedy tak haniebnie znieważono polskich oficerów i polaków na arenie całego świata jako matka mam taką wewnętrzną potrzebę obrony własnego dziecka. Jako matka od chwili poczęcia aż do śmierci a w moim przypadku po śmierci powinna bronić swoje dziecko, stawać w jego obronie. Bardzo boli mimo że MAK tak obwinił karygodnie właśnie polskich oficerów, pilotów wraz z generałem Błasikiem i tak szarga opinie polaków na całym świecie to nasze właśnie głowy państwa, jeszcze po prostu nie stają w obronie a wręcz przeciwnie. Prezydent a ja słyszałam ponad trzykrotnie on oświadczał swoją opinię, że definitywnie odpowiedzialność ponoszą piloci. Mam tutaj pytanie : na jakiej podstawie pan Prezydent formułuje taką swoją ocenę??? Ja tu się powołam na profesora doktora Augustynowicza, który jest ekspertem w sprawach badania takich wypadków i właśnie z ust tego pana słyszałam, że kapitan wykonywał wszystkie procedury które należało w tym tragicznym momencie czynić wszystko zgodne właśnie z zaleceniami i właśnie bardzo boli, że nasz rząd staje w obronie właśnie tu polaków i jest to właśnie bardzo bolesne. 10 kwietnia to bardzo bolesny dzień dla pani, państwo przebywaliście na leczeniu w sanatorium wraz z mężem - Tak ta wiadomość dotarła do nas właśnie w czasie pobytu w sanatorium w Sopocie, dla mnie to ten pierwszy moment to był momentem niedowierzania, 3 osoby jeszcze prawdopodobnie były przy życiu więc każdy chwyta tą myśl że może to akurat to przeżył syn. Jakbym nie mogła tego przyjąć do wiadomości gdzieś psychicznie odruch odrzucania tej wiadomości, ale kiedy wracaliśmy już nasz ksiądz opiekun z naszego Ruchu Światło- Życie przekazał nam informację, że już będą msze święte będą odprawiane właśnie w naszej parafii i konkretnie w intencji syna będzie msza, więc dla mnie to już było potwierdzenie tego faktu i drugi fakt potwierdzający to kiedy mąż zadzwonił do synowej i ona już nie mogła mówić, ale płakała do telefonu i to było potwierdzenie faktu. Ja byłam w Moskwie bo odruch matczynego serca prowadzi tam zawsze gdzie dziecko, mimo że zdałam sobie sprawę z tego jak to jest trudne chciałam być, chciałam pożegnać i szczątki nawet jeśli nie było ciało zniszczone, ale nam właśnie rodzinom pilotów nie dano takiej szansy, bo nie pokazano nam ciał ofiar naszych synów, naszych właśnie bliskich, naszych w ogóle pilotów teraz po czasie dopiero dowiadujemy się, że jest nawet w raporcie MAK-u, że ciało syna znajdowało się na pierwszym stanowisku tuż obok generała Błasika i z innych przekazów też wiem właśnie, że można było, że ciało syna było rozpoznawalne skoro było mówione, że w chwili składania zwłok do trumny miał różaniec na ręku, że osoba która o tym twierdziła znała syna, byli razem na Haiti i dla mnie to są dwie po prostu sprzeczności tego co w Moskwie mi przekazywano, a to co obecnie teraz dotarło do mnie. Pani Jadwigo a jakim był pani syn, jakim był Artur kiedy powiedział że chce zostać pilotem co wtedy mama pomyślała ? - Samym odruchem matczynego serca był sprzeciw. Syn urodził się 12 października był to dzień święta wojska polskiego lekarze na obchodzie powiedzieli że urodził się nam drugi Hermaszewski, bo wtedy właśnie Hermaszewski major startował w kosmos i to było potwierdzeniem, kiedy syn właśnie wyraził taką swoją wolę właśnie iść, kształcić się w liceum lotniczym w Dęblinie już po skończeniu szkoły podstawowej. Nawet kiedy jego ocena w poradni psychologiczno- zawodowej wykazywała, że ma bardzo wysoki procent tych testów właśnie inteligencji, która by mu wróżyła na prawdę jakieś możliwości naukowca to on pozostawał jednak przy swojej myśli i decyzji i tak się stało, że właśnie to co zamierzał sfinalizował i tutaj jeszcze takie też właśnie jest bolesne, że nie mówi się o zasługach oficerów, nie mówi się o ich wyjątkowych umiejętnościach i trudnej drodze do osiągnięcia tego zawodu. Kiedy to jest właśnie grupa osób wyjątkowo wyselekcjonowanych z dużej ilości młodzieńców, która po prostu przebrnęła przez ten etap szkolenia i kiedy osiągnęła właśnie swoje wysokie kwalifikacje uznaje się ich za jakiś nieudaczników. Dumna pani była kiedy patrzyła w niebo? -W swojej świadomości dopuszczałam wizji syna w samolocie, żeby chronić swoją psychikę dopiero po śmierci chciałam być na każdym miejscu gdzie on był. Uświadomić sobie, że to on był za sterami samolotu, że on już tam nigdy nie usiądzie a on zawsze mnie osłaniał mówił, że na drogach jest więcej wypadków niż w powietrzu. Ja jestem dumna ze swojego syna bo był dobrym człowiekiem, dobrym synem, mężem, ojcem, potrafił szanować rodziców i mnie w przeciągu jego życia dostawałam tylko pochwały, listy gratulacyjne. Był odznaczany krzyżem brązowym po misji w Haiti, po śmierci złotym krzyżem. Teraz nawet w takim okresie dostał złotą odznakę pułku i zadaje sobie pytanie jak można mówić i podważać kwalifikacje i zdolności załogi kiedy przez Siły Zbrojne są oni wyróżniani, nagradzani, ale tak jak wracając z Moskwy kierowałam pytania do zwierznictwa, do przywódców, do przełożonych specpułku: ile jeszcze musimy ponieść ofiar i co i kiedy mamy zrobić żeby nie powtórzyła się CASA, żeby się nie powtórzył Smoleńsk ??? To pytanie pozostało bez odpowiedzi i powiem jedno, że będąc na miejscu gdzie usiadłam na miejscu pracy, miejscu syna, miejscu gdzie pracował to dla mnie wydaje się takim niewłaściwym po prostu miejscem, właściwym miejscem przygotowania pilotów do takich misji jakie pełnili. Jest to Domek Pilota. Jest to maleńki pokoik gdzie znajduje się trzy osoby i nie winem jak tam oni się przemieszczają bo to jest powierzchniowo bardzo małe pomieszczenie, że tacy, taka elita pilotów ma taki wręcz spartańskie warunki pracy. Nasz syn pozostawił dwie córeczki. Pięcioletnią Patrycję i dwuletnią Martę. Zostawił nam cząstkę siebie. Bardzo ich kochamy i prosimy Boga, żeby nam dał siły abyśmy mogli w miarę naszych możliwości opiekować się nimi i wspierać synową wtedy kiedy zachodzi taka potrzeba. Powiem jeszcze takie przesłanie które przekazała nam polonia amerykańska, że tych których najbardziej kochamy i potrzebujemy tak samo potrzebuje pan Bóg i zabiera ich od nas. Pozostały jeszcze zdjęcia, pozostały wspomnienia, nagrania wideo... - Dla mnie mimo że to jest dziewięć miesięcy, mój syn jego wizerunek, jego postać jest ciągle żywa. Ja widzę jego postać tam gdzie siedział, gdzie się kładł jego słowa, a słowa które ostatnio słyszałam pytając kiedy nocowali w naszym domu jak się czują był to okres świąt wielkanocnych odpowiedział: Mamuś jak zawsze u was dobrze -i to były słowa, które ostatni raz od niego słyszałam, że powinnam swoje myśli kierować w kierunku wiary, ale w takim bólu człowiek ma myślenia w różnych kierunkach i ta boleść jest tak wielka, że człowiek się gubi nie potrafi odnaleźć sensu życia i pogodzić się z taką stratą. Wyjechaliście Państwo po syna do Moskwy, kiedy wróciliście do domu, do Radomia co zastaliście pod drzwiami? -Tu muszę powiedzieć, że w procesie właśnie załatwiania tych wszystkich spraw związanych z wyjazdami i uroczystościami pożegnalnymi , z przywozem ciała syna tu na miejsce, że właśnie godne jest pochwały stanowisko ludzi, firmy pogrzebowej Bros która przywoziła nie żądając żadnej zapłaty, wykonywała właśnie te właśnie wszystkie etapy przewożenia, później kiedy syn był przez noc w kaplicy tej firmy, kiedy właśnie rodziny najbliższych docierały do nas tam na miejsce do kaplicy i razem z nami były na czuwaniu modlitewnym to człowiekowi czas jakby stanął w miejscu, nie ma odczucia upływu czasu chciałby być przy trumnie, nie można się oderwać od tego miejsca, a wracając do domu zastaliśmy zdjęcie syna, znicze, kwiaty pod klatką, napływające kondolencje od sąsiadów, zawiadomienia o zamawianych mszach świętych, tak samo też były przekazywane informacje od sąsiadów, znajomych, że są zamawiane msze święte wieczyste i tu w tym miejscu chcę pochylić głowę, że właśnie są ludzie takiej właściwej postawy, że potrafią odczuć i wiedzieć jak wspierać, muszę powiedzieć pod Radysem też sąsiedztwa jak i właśnie osób ze wspólnoty Kościoła Domowego, że właśnie mocno dali odczuć o ruchach swojego serca i również msze święte i właśnie kiedy była odprawiana msza gregoriańska w intencji syna uczestniczyli, byli razem z nami, również najbliższa rodzina, szczególnie rodzina mojej siostry, kiedy zawsze swoją obecnością wspierała nas i w jaki tylko możliwy sposób starali się nas wspierać. Tak samo wojsko niemal od pierwszej chwili składając wyrazy współczucia, kondolencje też po prostu otoczyli nas swoja opieką, pojechali z nami na uroczystość pożegnalną. Pani Jadwigo ciężko się mówi o części swojego życia tutaj którą tak nagle życie można powiedzieć amputowało, jej nie ma, nie ma do kogo wrócić, pozostały wspomnienia , wnuczęta... - Nie wiem kiedy proces żałoby w jakikolwiek sposób zostanie złagodzony. W naszej sytuacji cały czas odnawiany. Proces zranienia w mediach, nieustanne głosy, które nas i ranią i głosy tez ludzi, którzy potrafią mówić głośno to co nie należy żeby się działo od strony rządy i potrafią w sposób bardzo twardy przeciwstawiać się temu. Pani Jadwigo dziękuje bardzo, Bóg zapłać za podzielenie się tym bólem ze słuchaczami Radia Maryja również. Trwamy wszyscy na modlitwie w intencjach tych których tak nagle odeszli, ale tych których pozostawili o siły w tym ogromnym bólu. Bóg zapłać. - Bóg zapłać". http://www.radiomaryja.pl/aud…