Gospodarka na jałowym biegu

Przez Gazeta Polska … , 07/09/2011 [20:19]

Z prof. Jerzym Żyżyńskim, ekonomistą, b. ekspertem sejmowych komisji śledczych: ds. prywatyzacji PZU oraz ds. prywatyzacji sektora bankowego, rozmawiają Teresa Wójcik i Maciej Pawlak

Kondycja polskiej złotówki budziła ostatnio duże obawy. Na razie sytuacja się ustabilizowała. Kryzys jakby przycichł, na giełdach zapanował spokój. Czy wszystko wróciło do normy i możemy spać spokojnie?

Nie oszukujmy się tym spokojem. Zacznijmy od giełdy. Rolą giełdy powinno być dostarczanie kapitałów przedsiębiorstwom, które chcą się finansować poprzez parkiet. Odbywa się to przez emisję akcji na tzw. rynku pierwotnym, sama giełda jest w zasadzie rynkiem wtórnym, na którym handlują tymi akcjami ci, którzy chcą pomnażać swój majątek, nabywając akcje. Giełda to po prostu rynek, swojego rodzaju bazar, który weryfikuje wartość akcji. Jest to ważny element czegoś ogólniejszego, co nazywamy rynkiem finansowym. Niestety, we współczesnym świecie rynki finansowe oderwały się od realnej gospodarki. Służą głównie pewnym instytucjom do zarabiania na samym obrocie papierami wartościowymi, pompując i rozdymając bańki spekulacyjne. Wykorzystywanych jest szereg skomplikowanych mechanizmów i różnych tzw. instrumentów pochodnych, które są bardzo negatywnie oceniane przez czołowych ekonomistów. Te „wynalazki finansowe” nie dostarczają pieniędzy do realnej gospodarki ani nie chronią przed ryzykiem – a taka powinna być funkcja instrumentów pochodnych. Ich rolą jest tak naprawdę wysysanie oszczędności z gospodarki, aby je znowu wpychać na rynki finansowe, na giełdy, i kontynuować działania spekulacyjne. Gracze na tych rynkach zarabiają nie na wzroście wartości akcji, lecz na samym obrocie. Powstał system, w którym finanse zdominowały realną działalność gospodarki, a sama realna gospodarka znalazła się na jałowym biegu.

Którzy ekonomiści tak krytycznie oceniają tę patologię rynków finansowych?

Lista jest pokaźna. Trzeba wymienić noblistę Josepha Stiglitza, najgłośniejszego krytyka globalizacji, ale pisali o tym też inni. Akurat dzisiaj trzeba wspomnieć osobę śp. prof. Stefana Kurowskiego; właśnie pożegnaliśmy go na jego ostatniej drodze. Nawet Jeffrey Sachs, kiedyś uważany za liberała, teraz zasadniczo zmienił zdanie o roli rynków finansowych. Mam dużą satysfakcję, że moje krytyczne oceny wspomnianych jałowych gier finansowych są takie same jak tych wybitnych uczonych. Niektóre z tych gier powinny być prawnie zakazane i wyeliminowane. Zwłaszcza operacje tzw. krótkiej sprzedaży, umożliwiające zarabianie gigantycznych pieniądzy.

Na czym polegają operacje krótkiej sprzedaży?

Na handlu czymkolwiek zarabia się wtedy, gdy kupuje się taniej, a drożej sprzedaje – to wiadomo. Przy czym normalna kolejność jest następująca: najpierw zakup, potem sprzedaż. W tzw. operacji krótkiej sprzedaży kolejność tych czynności jest odwrotna – najpierw się sprzedaje, potem kupuje. Na pozór wydaje się to bez sensu: jak można coś najpierw sprzedawać, a potem kupować? Można, jeśli handluje się towarem pożyczonym. Zatem pożycza się, sprzedaje, potem doprowadza do spadku cen i odkupuje taniej, żeby go zwrócić. Tak się robi ze złotem, walutami, akcjami.

Po co wymyślono operacje „krótkiej sprzedaży”?

Teoretycznie miały one służyć zarabianiu na wahaniach cen, wykorzystaniu okresowych tendencji spadkowych. Faktycznie, generuje się dzięki nim spadki cen. To prostsze i efektywniejsze niż normalny handel. W normalnym handlu coś się kupuje i trzeba czekać na wzrost cen, by sprzedać z zyskiem, trzeba szukać nabywcy. Zarabianie na takim handlu wymaga wielu zabiegów, a tutaj wystarczy pewnymi manipulacjami doprowadzić do spadku cen pożyczonych walorów i mieć kolosalny zysk. A manipulacje robi się poprzez różne, często bardzo nieuczciwe zabiegi. Właściciel tych pożyczonych walorów odzyskuje je jako tańsze i oczywiście traci, choć dostaje jakiś procent od transakcji za udzielenie pożyczki. Ale jeśli pożycza niby swoje, ale faktycznie nie swoje, co się często zdarza, to go to mało martwi.

Na przykład?

Powiedzmy, że pewne banki centralne pożyczały złoto wybranym instytucjom komercyjnym i same doprowadzały do spadku cen złota, żeby wspólnik w interesie zarobił na odkupieniu tego pożyczonego złota. Podejrzewa się, że niektóre fundusze trzymają papiery klientów i je wypożyczają do takich transakcji – klienci nie wiedzą, że faktycznie tracą na realnej wartości swoich aktywów. A w tym całym „zamieszaniu” z gospodarki pompowane są oszczędności, które nie służą kredytowaniu gospodarki. Powstaje swoiste perpetuum mobile, wysysające oszczędności z gospodarki realnej. Teoretycznie instytucje rynków finansowych powinny służyć jako pośrednicy w przekształcaniu oszczędności w inwestycje realne. Tymczasem faktycznie przestają tę rolę pełnić. Co gorsza, ta patologia się instytucjonalizuje, powstają instytucje, które faktycznie destabilizują rynki. Ekonomiści doskonale o tym wiedzą, ale przed społeczeństwem jest to zatajane.

Dlaczego?

Bo leży to w interesie wpływowych lobbies, które zarabiają niewyobrażalne pieniądze na tym „jałowym biegu”. Słyszałem opinię, że fundusze emerytalne stworzono po to, żeby inne instytucje, te, obok których powstały OFE, mogły od nich pożyczać i obracać gromadzonymi przez nie walorami – co prawda słyszałem też zaprzeczenie tym podejrzeniom, ale jaka jest prawda? Chodzi o gigantyczne interesy potężnych grup, które gotowe są na wszystko, żeby je zachować. Ale państwo powinno bronić interesów ludzi, a nie tych lobbies. Jednak politycy, którzy chcieliby zmienić obecny stan rzeczy, będą napotykali ogromny opór.

Do tej globalnej gry spekulacyjnej bardzo szybko wciągnęły się Chiny, stając się jej mistrzami i beneficjantami.

Nic dziwnego, Chiny to genialny naród. Pewien chiński autor dokładnie opisał, jak pompuje się pieniądze z przyszłości do teraźniejszości, co w sumie napędza bańkę spekulacyjną rynku finansowego, na konkretnym przykładzie. Pieniądze z ubezpieczenia na życie powinny być wypłacone rodzinie po zgonie ubezpieczonego w jakiejś przyszłości. Ubezpieczający się i jego kochająca rodzina chcieliby, aby ta przyszłość była jak najodleglejsza. Ale okazuje się, że te pieniądze można dostać i wykorzystać jeszcze za życia. W uproszczeniu: pojawia się „inwestor”, który za polisę na życie wypłaca ubezpieczonemu od ręki np. 50 tys. zł. – jeszcze za jego życia, a sam zabierze 100 tys. zł. – po jego śmierci. Oczywiście więc zainteresowany jest szybką śmiercią swego „partnera biznesowego”. To jest właśnie takie pompowanie pieniędzy z przyszłości do teraźniejszości. Te pieniądze albo nakręcają bańkę spekulacyjną, albo wydawane na rynku realnym przykładają się do inflacji. Tego rodzaju operacje powinny być zakazane prawnie, ale jeśli nawet taki zakaz wejdzie w życie – zapewne powstanie coś nowego, inwencja ludzka jest nieprzewidywalna. Postuluje się jednak, by prawnie precyzyjnie określić dopuszczalne kategorie walorów finansowych, innych zaś zakazać. Efektem tych zmian jest wzrost nierówności, czyli realne dochody bardzo się różnicują. W USA bardzo zubożała klasa średnia. Podobnie w innych krajach. Do czego doprowadzi świat ta pauperyzacja, trudno przewidzieć. Dotychczas politycy deklarują walkę z ubóstwem, ale ludzie odbierają to jako czcze gadanie.

Czy to, co obecnie grozi światowej gospodarce – i gospodarkom narodowym – to druga faza kryzysu, który rozpoczął się od kryzysu kredytów hipotecznych na amerykańskim rynku nieruchomości, czy zupełnie nowy kryzys, zapowiadany przez globalną stagnację gospodarczą?

Niektórzy ekonomiści – jak np. Stiglitz – uważają, że przeżywamy obecnie właśnie drugą fazę kryzysu. Przy tym nie jest ważne, że po kolejnym załamaniu i panice na giełdy wraca chwilowy spokój. Grozi nam powtórka z kryzysu, bo po wpompowaniu wielkich pieniędzy w sektor finansowy, dla ratowania go przed totalnym zalamaniem, zaniechano wprowadzenia postulowanych zmian albo wprowadzono je tylko połowicznie.

A czy można się bronić przed skutkami tego kryzysu?

Moim zdaniem trzeba wrócić do pewnych regulacji w gospodarce. Takich jak amerykańska ustawa z lat 30. zakazująca bankom depozytowo-kredytowym prowadzenia działalności inwestycyjnej na rynkach finansowych, na giełdach, prowadzenia gier spekulacyjnych na papierach wartościowych. Bo banki nie są powołane do spekulowania. Powinny pełnić rolę instytucji finansowych gromadzących depozyty – oszczędności obywateli i przekształcających je, poprzez udzielanie kredytów w sferze realnej, w której zwrot jest jasno określony. Nie powinny spekulować tymi pieniędzmi, nie powinny kupować walorów o niejasno określonym celu, jakichś instrumentów pośredniczących np. w rozkładaniu ryzyka. Czyli nie powinny wystawiać pieniędzy swoich deponentów na ryzyko.

Do czego doprowadziła prywatyzacja banków w Polsce?

Opinii publicznej wmawiano, że ta prywatyzacja to świetny interes, bo zagraniczni właściciele przejmujący polskie banki wniosą do nich duży kapitał zagraniczny, wiedzę, zwiększą pewność naszych oszczędności. Tymczasem w istocie one dysponują miliardami oszczędności polskich klientów, a decyzje o sposobie wykorzystania tych oszczędności są podejmowane w oderwaniu od potrzeb naszej gospodarki, daleko poza granicami Polski, w interesie zagranicznych akcjonariuszy banków. Sprzedaliśmy je, a potem dziwiliśmy się, że odmawiają kredytów polskim przedsiębiorcom. Cała prywatyzacja to poważny problem, skoro co roku ok. 50 mld zł jest transferowane z Polski za granicę jako transfer dochodów – są to wysokie wynagrodzenia kadr zagranicznych, dywidendy. Taki jest skutek prywatyzacji nieprzemyślanej oraz ogólnie braku rozsądnej polityki, nastawionej na nasz interes gospodarczy.

Jest Pan Profesor znany z krytyki transformacji i prywatyzacji przeprowadzonej w Polsce…

…Jednak wcale nie uważam, że własność państwowa jest lepsza od prywatnej. Po prostu trzeba rozumieć, że na ogół lepsza jest własność prywatna, ale są obszary w gospodarce, w których lepsza albo w każdym razie nie gorsza jest własność publiczna, państwowa. To tak zwane partnerstwo publiczno-prywatne często okazuje się mitem, bo dążenie do zysku właściciela prywatnego kosztuje nas konsumentów więcej, niż nienastawiona na zysk własność publiczna – dotyczy to przede wszystkim infrastruktury i takich dziedzin jak zdrowie, obrona narodowa, bezpieczeństwo publiczne itd. Wystarczy przywołać nasze przykłady: najdroższy stadion świata, koszmarnie drogie i wadliwie wybudowane autostrady, które jeszcze do tego koszmarnie drogo mają kosztować kierowców. Należę do przeciwników prywatyzacji przeprowadzanej bez wyrazistej koncepcji, bez wytyczonego celu, którym powinno być stworzenie zdrowej gospodarki rynkowej w oparciu o dobre przedsiębiorstwa.

To jak należało prowadzić proces prywatyzacji?

Prywatyzować trzeba było, natomiast nie wolno było akceptować wyprzedaży polskich firm tzw. inwestorom strategicznym, którzy za marne pieniądze kupowali je najczęściej po to, aby je zlikwidować. To niestety efekt elementarnego braku profesjonalizmu ekonomicznego: sprzedaż przedsiębiorstwa jego konkurentowi zagranicznemu – to kompromitująca koncepcja, która doprowadziła do olbrzymich strat. Można przytoczyć bardzo długą listę przykładów. W efekcie prawie nie mamy liczących się przedsiębiorstw, które budowałyby realną siłę polskiej gospodarki. W Warszawie i kilku innych wielkich miastach nie mamy żadnego większego przemysłu. Warszawa definitywnie utraciła FSO i Ursus. Wcześniej straciliśmy zakłady radiowe Kasprzaka, warszawskie zakłady telewizyjne Elemis, producenta maszyn budowlanych Waryński. Polikwidowano stocznie itd. Znam oceny, według których „wytracono” 2/3 przemysłu, jaki zostawił nam komunizm – choć ten przemysł mógł być fundamentem dla zbudowania silnej gospodarki rynkowej. Bezmyślność, ignorancja, nieodpowiedzialność?

Czy nie sądzi Pan, że obecny kryzys oznacza definitywną klęskę doktryny monetaryzmu? Pod hasłem monetaryzmu przeprowadzono naszą fatalną transformację, monetaryzm domagał się patologicznej deregulacji na korzyść spekulacji i niekorzyść gospodarki realnej. I w dużej mierze ponosi odpowiedzialnośc za obecny kryzys gospodarczy.

Oczywiście, światowi ekonomiści mówią o tym wprost. Krytykował tę koncepcję naszej transformacji nawet Milton Friedman, wielki ekonomista, ale i jego opinię zlekceważono.

I to znaczy, że trzeba wrócić do Keynes’a? Tym bardziej że obecny kryzys ominął państwa skandynawskie, o których mówi się nie tylko, że kierują się keynesizmem, ale są wręcz socjalistyczne.

Z tym socjalizmem to przesada. Nazywanie Keynesa socjalistą to brednia. Natomiast krytyka krajów skandynawskich brała się z faktu, że tam obowiązują stosunkowo wysokie podatki, zwłaszcza dla bogatszych obywateli. Ale jakoś to nie blokuje wzrostu gospodarczego, a Skandynawię kryzys zupełnie ominął, gdy boleśnie ugodził kraje o niskich i relatywnie spłaszczonych podatkach, jak np. Irlandię. Dla ludzi nie jest ważne, jakie są podatki, lecz ile im zostaje po zapłaceniu podatków, czyli jaki mają dochód netto, i co mogą za to kupić. Co do pytania o keynesizm – to trzeba właściwie rozumieć kwestię interwencjonizmu państwowego. Trzeba wrócić do pewnej kontroli państwa nad gospodarką, tyle że nie w sensie podejmowania decyzji, ale właściwych regulacji, np. w odniesieniu do sektora finansowego, banków. Istotą myśli ekonomicznej Keynesa jest podkreślenie znaczenia popytu w nakręcaniu koniunktury i znaczenia inwestycji jako czegoś, co dynamizuje wzrost gospodarczy. Faktycznie nakręcają gospodarkę popyt i inwestycje, a nie oszczędności. Te są bowiem czymś wtórnym, a forsowanie oszczędności, tzw. zaciskanie pasa, szkodzi gospodarce, bo powoduje „wypadnięcie” części dochodów z gospodarki, z obiegu, w efekcie następuje zmniejszenie popytu.

Co na to monetaryści?

Uważali, że wystarczy stabilny pieniądz i warunki dla podaży, a popyt negowali (choć nie wszyscy), uważali, że „rynek wszystko załatwi”. Że podaż jest siłą napędową gospodarki. Ale jaki jest sens mówić o podaży, gdy nie ma popytu? Dlatego błędem jest cięcie wydatków, nawet jeśli jest zagrożenie ogromnym deficytem budżetowym – bo cięcia wydatków mogą spowodować zmniejszenie popytu i zduszenie koniunktury, w efekcie spadek dochodów i pogłębienie trudnej sytuacji budżetu.

Przecież radykalne zmniejszenie rozdętych wydatków jest konieczne, gdy państwo nie ma wpływów.

Trzeba inteligentnie podtrzymywać popyt i redukować deficyt, poprawiając stronę dochodową, co najwyżej bardzo ostrożnie zmniejszając niektóre wydatki, zbędne, jeśli takie się znajdą, i pobudzać wzrost gospodarki. Natomiast radykalne cięcia jeszcze bardziej zmniejszą ilość pieniędzy na rynku i w portfelach obywateli. Tym bardziej że obecny resort finansów postuluje cięcia wydatków nie tylko socjalnych, ale i na naukę, obronę narodową, czyli przemysł zbrojeniowy, na infrastrukturę. Najgroźniejsze są te cięcia, które powodują spadek popytu wewnętrznego.

Na przykład?

Zamierzano wyremontować komisariat w pewnym mieście. W wyniku cięć zaniechano tego, w efekcie nie zarobili rzemieślnicy, którzy mieli te prace wykonać, nie zarobili sklepikarze, u których wydaliby oni te zarobione pieniądze, pewien murarz nie wytrzymał i rzucił się pod pociąg, a policjanci nadal pracują w urągających powadze urzędu warunkach. Oto skutki „odpowiedzialnej polityki finansowej”. W wyniku cięć radykalnie zmniejsza się popyt, przedsiębiorcy muszą zmniejszyć produkcję, niektórzy – zamknąć firmy, więc wzrośnie bezrobocie, znów spadnie popyt i wpływy z podatków itd. Powstaje błędne koło zwijania gospodarki, a zadłużenie będzie rosło. Konieczne jest co innego – stymulowanie gospodarki, jej wzrostu.
(...)