Ta wypowiedź Łukaszenki rzuca ciekawe światło na geopolityczną układankę, którą swego czasu opisywałem tutaj. Po ataku na Gruzję następnym idealnym kandydatem rosyjskiej agresji mogłaby być właśnie Białoruś. Dyktator zerwał się bowiem z uwięzi i wierzga. Rosja zamiast przybliżać się do Zachodu ma kolejne państwo buforowe, które musi dyscyplinować poprzez dywersyfikację kanałów dostaw surowców energetycznych. Jednak realny atak jest z różnych względów kompletnie nieopłacalny. Poza oczywistymi kosztami politycznymi dodatkowym argumentem jest białoruska armia, która nie ma wiele wspólnego z praktycznie nieistniejącą armią gruzińską.
Co można w tej sytuacji zrobić? Rosjanie od dłuższego czasu poszukują zastępstwa dla Łukaszenki i mają z tym spory problem. Dyktator okazał się być niezwykle skuteczny w anihilacji jakiejkolwiek realnej opozycji. Jak trzeba to zdelegalizuje, jak trzeba to podzieli, a jak trzeba to i przywali, jak zrobił to ostatnio tuż po wyborach. Kłopot z zaistnieniem charyzmatycznego opozycjonisty ma nie tylko Zachód. Rosja natomiast wie, że jakikolwiek białoruski kandydat, wobec gospodarczego uzależnienia, zmuszony będzie do współpracy z Rosją.
Czas gra na niekorzyść Rosji, która zdaje sobie sprawę, że Zachód zwęszył pismo nosem i będzie próbował wykorzystać ochłodzenie miedzy Mińskiem i Moskwą do stworzenia gospodarczych nitek wiążących struktury w tym kierunku. Stąd taka a nie inna polityka wobec Łukaszenki, którego wschodni konflikt stwarza szansę na przejęcie inicjatywy. Stąd ucięcie realnej pomocy finansowej dla sił opozycyjnych.
Mińskie rozruchy stawiają właśnie Zachód w niezręcznej sytuacji, w której nie może on nie zareagować. Cała polityka zbliżenia Białorusi z UE staje pod znakiem zapytania. Słowa Łukaszenki na konferencji prasowej zdają się sugerować, że za ewentualnym kolorowym miasteczkiem mogły stać siły moskiewskie, a zachodnie zbliżenie leży jak najbardziej w sferze jego zainteresowań, ambicji i możliwości.