Skoro nastała cisza wyborcza będzie neutralnie, o muzyce...
Bez jakiegoś konkretnego powodu (ani urodziny ani inna okoliczność) przypomnę postać amerykańskiego gitarzysty, kompozytora i wokalisty Teda Nugenta.
To niezwykła postać. W dobie znarkotyzowanej i podpijaczonej epoki lat 60 i 70-tych, Nugent uchodzi za swoisty wybryk natury. Daleki od używek i pobudzaczy, stanowił od końca lat 50-tych znaczącą postać na amerykańskim rynku muzycznym.
Urodził się 14.XII.1948 roku w Detroit (stan Michigan). Od najmłodszych lat uczył się grać na gitarze i mandolinie. Zadebiutował publicznie w 1958 roku (10 lat!) w szkolnym zespole, natomiast pierwszy poważny i dorosły zespół założył w 1964 roku. Był to The Amboy Dukes, początkowo nazywany The Nugent Amboy Dukes. W czasie dziesięcioletniej kariery, grupa dała się poznać jako niezwykle sprawny i pomysłowy zespół znakomitych instrumentalistów (mimo dużych rotacji personalnych).
Prócz Nugenta, uwagę swoimi umiejętnościami zwracali zwłaszcza gitarzysta Steve Farmer, perkusista Dave Palmer oraz dokooptowany w drugim okresie działalności grupy wokalista Rusty Day (później Cactus). Mimo, że grupa popularna była zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, jej muzyka sporadycznie docierała do europy, a kompozycja „Journey to the Center of the Mind” weszła nawet na listy przebojów w Wielkiej Brytanii.
Po rozwiązaniu zespołu w 1974 roku, Nugent poświęcił się karierze solowej. W latach 1975-2007 nagrał 19 płyt długogrających, z których 7 doczekało się tytułu „złotej” oraz „platynowej” płyty.
Przerwa w działalności solowej miała miejsce w latach 1989-96. Wtedy to, podążając za panującą modą na supergrupy, Nugent porozumiał się z Jackiem Bladesem (Night Ranger), Tommy Shaw’em (Styx) i Michaelem Cartellone (Lynyrd Skynyrd) by założyć Damn Yakees.
Grupa osiągnęła spory sukces nie tylko w USA. Grała wielkie koncert w Europie oraz Azji, a w Japonii traktowana była niemal kultowo.
Po rozwiązaniu zespołu, Nugent aż do dziś kontynuuje działalność artystyczną, przyciągając nadal wielkie rzesze słuchaczy.
Jego niezłomna postawa antygwiazdorska ( w rozumieniu hollywoodzkim), która niejednemu zaszkodziłaby, Nugentowi pomaga. Artysta działa w wielu charytatywnych fundacjach, jest filantropem i aktywistą organizacji antyalkoholowych oraz antynarkotykowych (w czasie całej kariery wywalał „na zbity pysk” każdego, kto w jego otoczeniu i jego zespołu używał narkotyków).
Współfinansuje np. Drug Abuse Resistance Education – program walki z uzależnieniem narkotykowym oraz Mothers Against Drunk Driving – organizację zwalczającą pijanych za kierownicą.
Jest aktywnym członkiem National Field Archery Association – organizacji propagującej polowania klasyczne przy pomocy łuku i gorącym zwolennikiem szerokiego dostępu do broni palnej.
W latach 90-tych Nugent zorganizował wielką akcję pod nazwą Ted Nugent's Kamp For Kids, która miała na celu uczyć młodzież, życia w w namiotach, w warunkach ekstremalnych.
W programie wzięło udział około 1.000 dzieciaków.
Nugent jest nieprzejednanym i twardym zwolennikiem Partii Republikańskiej. W ostatnich wyborach wspierał aktywnie kandydata tej partii McCaina, a jego wypowiedź dotycząca Baracka Obamy, przyrównująca go do Mao Tse Tunga i nazwanie komunistą narobiła sporo szumu.
Znana jest też jego nieprzejednana postawa wobec homoseksualizmu, który wielokrotnie potępiał i wyśmiewał, a który w wywiadzie dla Independent nazwał „moralnym złem”.
W 2004 roku na zaproszenie prezydenta George’a W. Busha, Nugent odwiedził wojska amerykańskie w Iraku. Zwiedział też pałac Saddama Husseina, gdzie jak to opowiadał „zrobił kupę do złotego bidetu dyktatora”.
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 1456 widoków
Barwna i ciekawa postać
Rzepka
Dorzucę się odrobinkę. Ja nie mam za bardzo głowy do dat...
i składów, ale jeśli chodzi o Nugenta to moim zdaniem zasługuję on na uwagę z jeszcze jednego powodu. Otóż ja mam taką wewnętrzną, prywatną kategorię fonograficzną, którą nazywam dla samego siebie "żywiec killer". Oczywiście chodzi o takie albumy nagrane na żywo, które z jakichś powodów uważam za wybitne i świetnie oddające klimat koncertów danego zespołu czy artysty. W zasadzie większość moich ulubionych albumów "live" pochodzi z lat siedemdziesiątych i właśnie wśród nich jest kapitalny, podwójny (na winylu) album "Double Live Gonzo!".
******************************
Skoro już zahaczyłem o te "żywce" to tak na szybko wystukam jeszcze kilka moich ulubionych:
1. Allman Borthers Band - "Live At Filmore" - moja koncertówka wszechczasów!
2. Thin Lizzy - "Live And Dangerouse" - mogę słuchać "w pętlę". Taki skład zdarza się raz na tysiąc lat: dwie świetne gitary, haryzmatyczny frontman z dobrym wokalem i niezłym basem plus genialny perkusista. No i repertuar!
3. Colosseum - "Live" - żywioł i wirtuozeria - zaliczyłem ich w tym samym składzie na własne oczy i uszy i do dzisiaj nie mogę się otrząsnąć.
4. Jethro Tull - "Live Bursting Out" - wzorzec metra dla takiej muzyki granej na żywo
5. Kansas - "Two For The Show" - kategorycznie niedoceniony album. Genialny koncert, świertnie zagrany, najlepsze kawałki z najlepszego okresu w twórczości i (co bardzo ważne przy realizacjach na żywo) świetnie nagrany. Genialny album.
6. UFO - "Strangers In The Night" - też mogę słuchać "w pętlę" choćby dla Schenkera - jedyny udany import z Niemiec do Wielkiej Brytanii. Z V1 im nie wyszło, dopiero Schenker się przedarł.
7. Lynyrd Skynyrd - "One More From The Road" - najbardziej bujająca koncertówka, noga sama lata. Szkoda że chłopaki niedługo potem mieli swój Smoleńsk. Grają do dzisiaj, ale te kolejne wcielenia, choć też świetne to jednak już nie to samo.
8. Ten Years After - "Live at the Fillmore East" - stary koncert na stosunkowo nowej płycie. Cudo!
9. Rush - "Exit:Stage Left" - do płyty "Signals" wchłaniałem każdą nutę zagraną przez tych trzech kosmitów, a na tym albumie jest sama śmietana.
10. Deep Purple - "In Japan" - byłoby głupio nie dopisać, choć ja sam nie wiem czy osobiście nie lubię bardziej "Made In Europe" z Coverdalem na gardle. Wiem że to herezja bo krytyka zjechała tą płytę, ale nic nie poradzę. Ale dla świętego spokoju niech już będzie ta Japonia.
11. Free - "Frre Live" - Po prostu dobre, bluesowe granie plus genialny Rodgers. Oni na żywo hipnotyzowali.
12. Rory Gallagher - "Irish Tour" - geniusz ..
... no i mógłbym tak aż do poniedziałku, ale zatrzymam się na tuzinie.
Nygus
Yarroku,
Ewikron
Odkrywacie przede mną zupełnie nieznane światy :)
Bernard
Tadzik jest doskonały
Polaczek
Nygusie,
Muzyka
A jaki jest nieprawdziwy fortepian?
Piano Fendera?
Polaczek: Chopin is cool!:)
Yarroku
RZepka
O ja też bym jednak wolał
@Yarrok - no to jest tak że można by przestawiać
i przesuwać "w te i wewte". Ja jednak wolę "Live And Dangerouse" bo tam jest jakaś magia. Choć ciekawostką jest fakt że ta płyta to nie do końca jest "na żywo". Kiedy chłopaki zgrali już i zmiksowali cały materiał to zaczęli potem sobie tu i tam coś dogrywać, poprawiać i generalnie sporo jest tam studyjnej roboty. Jeden perkusista nic nie ruszał, ale niby co miał ruszać jak tam wszystko jest żyleta?
Ale mi to nie przeszkadza, zresztą właśnie dopiero co ukazał się nakładem fanklubu Phila Lynotta koncertowy CD z materiałem z Filadelfii z 1977 roku zatytułowany "Still Dangerouse" i tam już jest wszystko bez żadnych retuszy a sam dźwięk jest po prostu brylantowy. Mam przegraną na CDR od kumpla taką wersję tego kompaktu, który ukazał się tylko w 100 egzemplarzach - Tower Theatre 1977 Philly Complete Edition - na której jest 17 utworów czyli pełen zapis koncertu (na tej regularnej jest tylko 10 a na wersji japońskiej 12) i ta płyta jest chyba z tego wszystkiego najlepsza!
A co do Zappy to to jest klęska urodzaju. Mój ulubiony koncertowy Zappa to "Sheik Yerbuti" ale "Does Humor..." też lubię. Dyskografia Zappy to dżungla - ja się w tym już gubię!
A jeśli chodzi o Uriah Heep "Live" i "Live dates" Wishbone Ash to zgoda - żaden zbiór bez tych płyt nie powinien być brany pod uwagę. No i znowu ciekawostka: właśnie wyszedł wreszcie na kompakcie "Live dates vol. II" Wishbone Ash. Niektórzy uważają że to już nie to, ale ja się nie zgadzam, te płyty z Laurie Wishfieldem są bardzo dobre, a "New England" i "No Smoke Without Fire" należą wręcz do moich ulubionych. Wiadomo że pierwsze cztery Wishbony to top, ale nie można być radykałem.
Ja się bardzo cieszę na tą "dwójkę" bo tam będzie kompletny zapis. Ja mam na winylu pojedyńczą, zwykłą wersję tej płyty a pierwsze 500 sztuk wyszło w wersji promocyjnej na dwóch longplayach. Teraz wreszcie będzie komplet na CD i po tylu latach nareszcie się dorwę do tych nie znanych mi nagrań.
Nygus
Yarrok
Na rozgrzewkę
Polaczek
Andrzeju, gdzie jesteś ?
Polaczek
Polaczek - jeżeli jesteśmy w tych klimatach...