WSPOMNIENIA WACŁAWA LINIEWICZA cz. XXIX
/Wacław Liniewicz (l. 82) ze Szczecinka, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii./
Kreślę te słowa w Dniu Dziadka 22 stycznia 2025 roku. Ja też jestem dziadkiem, z blisko 83-letnim doświadczeniem. Mam wielu wnuków (5 + 32 + 8), a także prawnuków )3). Odwiedzają mnie ci mali, a także ci dorośli. Ci bardziej dociekliwi i zainteresowani historią pytają mnie, jak tam kiedyś było? Staram się im opowiadać o czasach, w których żyłem i tak jak oni też byłem ciekawy świata. Szczególnie utkwiły mi w pamięci opowiadania mojego śp. Ojca z jego bogatego w wydarzenia życia.
Pamiętam jak przy żeliwnym piecyku „kozie” wieczorami grzaliśmy swoje odmrożone palce rąk i nóg (to pamiątka po Syberii). Odmrożenia posmarowane naftą i grzane przy piecu uśmierzało to uporczywe swędzenie. Przy tym słuchaliśmy wspomnień naszych rodziców. Brakowało wtedy często prądu i światła. Telewizji czy internetu nie było… Radio, które gdzieś kupił ojciec, było skrzętnie chowane przed różnymi „smutnymi” panami. Jak był prąd to ojciec z sąsiadem „warszawiakiem” - panem Janem – słuchali Radia Wolna Europa. Teraz też na pewno sobie słuchają, ale tam w niebie, bo są blisko siebie pochowani na naszym komunalnym cmentarzu w Szczecinku.
W pierwszych latach powojennych, często odwiedzał nas młody Niemiec – Otek. Tak śmiesznie mówił (uczył się j. polskiego), my staraliśmy się go zrozumieć. To był ten chłopak, którego mój ojciec uratował przed rozstrzelaniem pod Radaczem koło Szczecinka pod koniec wojny. We wsi, w której dorastałem, dużo było Niemców, tych którzy tam mieli swoje gospodarstwa. Po wojnie też w nich pracowali, ale już dla zwycięzców – Polaków, nowych właścicieli ich gospodarstw. Nowi właściciele byli to przeważnie „warszawiacy”, zwiezieni tu do pracy po Powstaniu Warszawskim. Pierwszym sołtysem we wsi był warszawiak p. Władysław. Sołtys do wsi Turowo Pomorskie sprowadził spod Warszawy swoich ziomków. Pół wsi było zasiedlone warszawiakami – cwaniakami (tak się wtedy o nich mówiło). Pod koniec lat 40-stych zarządzeniem władz polskich, Niemców zaczęto wywozić „za Odrę”. Od rana sznur wozów z załadowanymi Niemcami z ich dobytkiem jechał do Szczecinka na rampę kolejową. Nie zawsze na kolei czekały pociągi, więc Niemcy wracali z powrotem do swoich domów w Turowie. Sołtys, aby im ułatwić powrót, zarządził, żeby dobytek wieziony był osobnymi wozami, a ludzie wygodnie jechali na innych wozach. Te wozy z dobytkiem wjeżdżały do wsi szybciej. Po powrocie przejeżdżając koło domu sołtysa, część spakowanego dobytku lądowało na strychu domu sołtysa. Po kilku takich transportach, Niemcom pozostawały tylko bagaże podręczne. W końcu wywieziono wszystkich Niemców. Nasz Otek też wyjechał. Sołtysowa była najbogatszą mieszkanką wsi, miała wiele bielizny i pościeli. Nakryciami na stół mogła obdzielić całą wieś. Futer to miała kilka, chyba na każdy dzień tygodnia inne. Bardzo się chwaliła swoim dorobkiem. My biedni Sybiracy mogliśmy podziwiać ciągle nowe kreacje sołtysowej. Bieliznę i pościel trzeba było po pewnym czasie prać, więc wynajęte wiejskie kobiety w ramach szarwarków zajmowały się praniem. Przy wiejskim stawie wystawione były wanny z zamoczoną bielizną. My chłopcy biegaliśmy tam, żeby oglądać to niecodzienne zjawisko. Po tygodniu albo nawet dłuższym czasie zamaczania, kobiety próbowały to prać, ale ta bielizna już się rozpadała, niewiele z tego udało się skutecznie wyprać. W licznych futrach sołtysowej zalęgły się mole. Ktoś doradził jej, aby je wytępić gorącą metodą. To znaczy, po upieczeniu chleba, należało futra wsadzić do pieca, gdyż mole w gorącu wyginą. Tak też zrobiła. Mole wyginęły wraz z futrem. Pozostały tylko skóry bez sierści, nadające się na bęben. Jednym słowem – łatwo przyszło, łatwo poszło. Znów sołtysowa była biedna, jak inne baby we wsi.
Lata 1950-1980 przemijały bez Niemców. Jednak w latach 90. po transformacji ustrojowej, kiedy Polska próbowała wstąpić do Unii Europejskiej, coraz więcej Niemców odwiedzało nasz kraj. Często byli to potomkowie tych starych Niemców. Przyjeżdżali robić tu biznesy i przy tym uczyć Polaków pracowitości. Wycieczki Niemców, szczególnie tych zorganizowanych w tzw. ziomkostwach były nieustannie. Takie grupy chętnie fotografowały się przed pomnikiem tysiąclecia postawionym w Koszalinie przed ratuszem. Na tym pomniku widniał napis „Byliśmy Jesteśmy Będziemy”. Zdjęcia te rozsyłali w formie widokówek po swoich niemieckich landach. Jeden z takich biznesmenów, syn byłego burmistrza Szczecinka, chciał w Szczecinku na Placu Kamińskiego wybudować hotel, jako dar dla miasta na pamiątkę jego śp. ojca. Niemiec z wielkim pietyzmem oglądał fotel burmistrza (zachował się), na którym zasiadał ongiś jego ojciec. Byłem w tym czasie Członkiem Zarządu Miasta, więc mogłem bezpośrednio spotkać się z tym panem. Z ciekawości pytałem go, czym zajmował się w czasie wojny? Mówił, że był lotnikiem i z góry podziwiał i bombardował Polskę. Był ciekawy wszelkich śladów po swoich przodkach. Zawiozłem go pod odkopany bunkier przed Trzesieką (wielki schron bojowy u wylotu drogi na Połczyn Zdrój). Podziwiał bunkier jako solidną niemiecką robotę. Pytałem go, co znaczą te złożone przed Trzesieką głazy z wykutymi nazwami pobliskich miejscowości? Wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć, że one miały być użyte do budowy pomnika zwycięstwa Niemiec nad Polską. Te nazwy pomorskich miejscowości miały udowadniać, że ich mieszkańcy przyczynili się do zwycięstwa. Historia potoczyła się inaczej. Zwycięstwa nie było, hotel też nie został wybudowany. Potomek burmistrza Neu Stettin zebrane od ziomkostwa pieniądze zdefraudował (co się potem okazało). Plac Kamińskiego nadal nie jest zabudowany. Niemcy orężnie nie zdobyli Polski podczas wojen, więc zabrali się za nas ekonomicznie.
Może my Polacy, pracując za miskę zalewajki w ramach „Zielonego ładu” wybudujemy dla naszych nowych przyjaciół Niemców ten hotel na Placu Kamińskiego? Ale to był tylko mój zły sen.
Wacław Liniewicz
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 132 widoki