JÓZIO

Przez Slavus , 10/12/2024 [14:46]
WSPOMNIENIA WACŁAWA LINIEWICZA cz. XX /Wacław Liniewicz (l. 82) ze Szczecinka, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii./ Ktoś do biura naszego przyniósł niewielka książkę napisaną przez Joannę Chmielewską pt. „Lesio”. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie dotykała spraw będących naszą codziennością. Autorka tej książki z zawodu była inżynierem architektem, pracowała w takim biurze projektów, w jakim my pracowaliśmy, więc opisała sprawy bardzo nam bliskie. Styl, w jakim to przedstawiła, świadczył o jej pisarskim i artystycznym podejściu do życia. Ta cecha charakteryzuje „kastę architektów’ jako ludzi o szczególnym pojęciu rzeczywistości. Przez całe moje lata pracy zawodowej miałem do czynienia z architektami. Pierwszym moim szefem w pracy w roku 1961 był mgr inż arch. Zenon Guzowski. Był to człowiek kulturalny, niezwykle uzdolniony i wspaniałomyślny. Jego słabością, chyba jedyną, było to, że musiał na początku dnia wypić tzw. małpkę ( 50 g alkoholu). Z rana chodził zwykle nerwowo po biurze, czekał, aż do godz. 9.00 – otwarcia kawiarni , gdzie szybko „wychylał” swoją miarkę i od tego momentu pracował na „wysokich obrotach”. Przygotowane dokumenty szybko przeglądał, podpisywał pozwolenia na budowy lub je odrzucał, a potem miał czas na uwiecznienie swoich pomysłów na kalce. W jego gabinecie w narożniku stał stary, przedwojenny Culman z rozpiętą na desce kalką, a obok tusz i przybory do kreślenia. Przyglądałem się jego pracy z ciekawością i podziwem. Kiedyś zaprojektował stanicę wodną dla Ligi Przyjaciół Żołnierza – organizacji mającej swa siedzibę przy ul. Ordona w Szczecinku. Baza sprzętu pływającego projektowana była vis a vis jej siedziby na brzegu jeziora Trzesiecko. Szczególnie imponujący był rysunek elewacji hangaru z zawadiacko narysowaną wierzbą na tle budynku. Rysując to p. Zenonowi ręka zadrżała i z grafionu na kalkę spadła duża kropla tuszu. Myślałem, że p. Zenon poczeka, aż powstały kleks wyschnie, a potem ostrą żyletką usunie go. On tego nie zrobił. Kleks ten ukształtował w w formie napisu „LPŻ” i to w miejscu, gdzie ten napis bardzo pasował. Nasze Prezydium Powiatowej Rady Narodowej Wydział Budownictwa i Architektury wydawał pozwolenia na budowę. Kiedyś rolnik odebrał takie pozwolenie i przed biurem na korytarzu zgłębiał jego treść. Przechodząc tamtędy zapytałem chłopa, czy ma jakieś niejasności odczytując tę decyzję. Powiedział mi, że zastanawia go tu pieczątka na końcu pisma, , którą tak interpretował: Architekt Powiatowy – to ważny urząd. Mgr to jakiś margrabia lub inne hrabiowskie pochodzenie. Inżynier to rozumiem, fachowiec. I to „arch.”, to chyba do tego jeszcze archanioł. To musi być ktoś wyjątkowy, tak tłumaczył mi chłop. Krótko pracowałem z p. Zenonem, chyba trzy miesiące, ale po 11-tu latach , jak ja odchodziłem z tego biura, to p. Zenon po „obskoczeniu” kilku firm wrócił do Wydziału. Taki to był oryginał. Z tego wynika, że Ziemia jest okrągła, tak to sobie tłumaczyłem. Trwałym elementem po p. Zenonie pozostał duży, głęboki, tapicerowany fotel. Zalęgły się w nim pluskwy. W nim sadzaliśmy bardziej niecierpliwych i wykłócających się interesantów. Pluskwy wiadomo, zawsze są głodne, więc szybko dobierały się do coraz to nowej ofiary. Interesant długo nie wytrzymywał, więc jak rakieta wylatywał z biura, a my mieliśmy więcej czasu dla petentów o bardziej spokojnym charakterze. Pod koniec lat 60. ub. wieku w Polsce widoczny był „wzmożony ruch budowlany”, dlatego szefowie Prezydium doszli do wniosku, że Wydział Budownictwa trzeba rozbudować. W ramach Wydziału powstała Pracownia Urbanistyczna , a potem Zespół Usług Projektowych. Każdy z nas mógł w tym Zespole dodatkowo pracować w czasie wolnym od podstawowej pracy w Wydziale. W maju 1965 r. (jak powołano Zespół) wykonałem tam pierwszy projekt. Był to projekt budynku gospodarczego dla Spółdzielni Kominiarzy w Szczecinku. Zespół szczęśliwie funkcjonował do 1992 r. Po jego likwidacji z sentymentem zabrałem szyld z drzwi wejściowych do tego biura. Jest on jednym z „drobiazgów”, który przechowuję w swoim mieszkaniu. On przypomina mi tamte, jakże trudne i pracowite czasy. Szyldem tym interesował się ks. Tadeusz Cichoń podczas odwiedzin u nas z ks. Andrzejem Targoszem w dniu 09.07.2019 r.. Dziwił się chyba, co ten szyld robi w moim domu, ale taka jest nasza historia. Do pracy w Pracowni Urbanistycznej zapraszano architektów z całej Polski poprzez ogłoszenia w prasie centralnej. Niewielu chętnych chciało podejmować pracę w naszym „mordobijskim” powiecie. Zachętą były mieszkania do zajęcia z chwilą podjęcia zatrudnienia. U nas przeciętnemu mieszkańcowi naszego miasta czas oczekiwania na mieszkanie wynosił 15-17 lat. Przez Wydział „przewinęło się” wiele różnych indywidualności z tego kręgu. Miałem więc okazję do ukształtowania swoich poglądów o tej wyjątkowej „kaście”. Byli tacy architekci, którzy całe swoje osiągnięcie życiowe widzieli w posiadaniu papieru upoważniającego do ciągłego ich tytułowania (tzw. długie nazwisko). Trafiali się też tacy z talentem i wykształceniem. Tych pierwszych poznawało się po sposobie podawania ręki. Jeśli z konieczności: taki musiał przywitać się z nietytułowanym przedstawicielem społeczeństwa, to podawał tzw. zdechłą rękę (taka wiotką, ale jeszcze ciepłą). Ta grupa architektów była wyjątkowo „zamknięta”. Oni w wolnych chwilach, a mieli sporo czasu, prowadzili ze sobą dyskusje w większości akademickie. To byli ludzie zapatrzeni w siebie i bardzo pyszni. Ta druga grupa natomiast „architekci z urodzenia” i wykształcenia to ludzie serdeczni i bezpośredni. Poznawało się ich po ubiorze, gestach i wspaniałomyślności. Pomysły mieli nieraz „ nie z tej ziemi”. Zawsze świat widzieli inaczej niż my – przeciętni ludzie. Szczególnie cenieni byli architekci, którzy nie tylko potrafili zaprojektować coś pięknego dla oka, proporcjonalnego, odpowiadającego inwestorowi względem funkcjonalnym i użytkowym oraz zgodnego z ostrymi przepisami prawa budowlanego. Jeśli można było to wybudować stosując materiały oferowane na marnym w tym czasie rynku budowlanym, to była pełnia szczęścia dla wszystkich zaangażowanych w ten proces budowlany. Ważnym elementem były też koszty budowy. Ja zajmowałem się weryfikacją projektów, a także sporządzaniem kosztorysów określających całkowity koszt budowy. Żeby prawidłowo wykonać kosztorys, trzeba było nie tylko znać kilkadziesiąt cenników budowlano-instalacyjnych, ale i całą technologię i wykonawstwo budowlane. Tę umiejętność nabywało się na budowie i to po wielu latach pracy. Kiedyś taki utytułowany i butny architekt w ramach tzw. fuchy przyniósł mi swoje wymyślone dzieło, abym wykonał kosztorys. Polecił mi wykonać tę pracę w pierwszej kolejności, traktując mnie jako tło jego „wiekopomnego dzieła”. Zweryfikowałem ten projekt, wypisałem kilkanaście uwag o brakach i niejasnościach. Na koniec umieściłem uwagę: „Tak mały Kazio wyobraża sobie projektowanie”. Niezwłocznie przekazałem to panu mgr inż. arch., aby wniósł odpowiednie uzupełnienia. Po pewnym czasie pan inżynier przyszedł do mnie, wyciągnął rękę i powiedział „Andrzej jestem”. - Oj pan wybaczy, że nie uścisnę pana spracowanej dłoni, bo muszę swoją przed tym umyć – odpowiedziałem. Od tego czasu pan Andrzejek stał się kolegą i zaczął nas wszystkich traktować normalnie. Jak ktoś z nas obchodził imieniny, to po otrzymaniu stosownych życzeń stawiał na stół trunek i zakąskę. Drzwi biura były zamykane, bo jesteśmy w terenie. Jak nas w biurze przybywało coraz więcej, to nasi architekci wpadli na pomysł, aby na takie okoliczności przyrządzać grzane wino, takie czerwone, tanie – „patykiem pisane”. Po wypiciu szklanki takiego gorącego napoju zmysł był jasny, a nogi sztywniały jak u muchy po azofoksie. Zamiast zakąski, bo o taką było coraz trudniej, rozkładało się na stole czasopismo niemieckie „Burdę”, gdzie były kolorowe zdjęcia bogato udekorowanych półmisków z przystawkami. Każdy mógł do syta na nie zapatrzyć się, a kto miał wyobraźnię, to nawet najeść się. Kiedyś nasz szef obchodził imieniny. Wyczuł to kierownik Wydziału Kultury (biuro miał pod nami o piętro niżej). Będąc znanym artystą, w wolnym czasie od prac biurowych, jak go natchnienie naszło to malował. W prezencie naszemu szefowi podarował swoje dzieło oprawione w ramkę. Był to obraz ciemnobrązowy, na nim coś ponurego wynurzającego się z otchłani. Pan Zdzisław przyjął dar, ale do domu tego obrazu nie zaniósł, lecz zawiesił go na haczyku w swoim biurze. Po pewnym czasie artysta Witek odwiedził nasze biuro. Zobaczył swoje dzieło i zaczął się śmiać. Otóż dzieło zostało zawieszone „do góry nogami”. Pan Zdzisław na to poradził artyście, aby swoje dzieła sprzedawał bez ram, a jeśli z ramami, to niech na nich montuje haczyk do zawieszenia. Po jedenastu latach pracy, uzyskaniu uprawnień do projektowania i wykonawstwa zmieniłem pracę przechodząc do Pracowni Projektowej PWGR Radacz. Biuro to powstało w budynku po zlikwidowanym Inspektoracie PGR. Z dobrodziejstwem inwentarza otrzymaliśmy część pracowników po zlikwidowanym inspektoracie. Jednym z nich był pan Józio, specjalista-technolog od spraw produkcji zwierzęcej. Był kawalerem, miał 40 lat (wyglądał na znacznie starszego), szczupły, wysoki z siwiejącymi resztkami włosów. Chód miał dostojny, maniery przedwojennego inteligenta. Był oczytany i znający się teoretycznie na hodowli zwierząt. Pod jego technologie opracowywaliśmy projekty budowlano-instalacyjne wraz z częścią kosztową. Pracy było dużo, bo PGR-y dostawały duże rządowe dotacje na inwestycje. Nasze prace wynagradzane były w systemie akordowym z kwartalnymi rozliczeniami. Wypracowaliśmy tzw. fundusz płac, który był procentowo dzielony na zespoły projektowe w zależności od wykonanego planu kwartalnego. Byliśmy młodzi, swawolni i coraz bardziej zżyci ze sobą, przezywając stały stres, czy uda się wykonać kwartalny plan tzw. przerób, co zasadniczo wpływało na nasze zarobki. Powstało wtedy hasło: „Nawet w grobie pamiętaj o przerobie!”. Kwartał kończył się wypłatą tzw. premii (nieraz dość pokaźnych). Potem była „zrzutka” na kawę, kieliszek itp. uciechy. Najmłodszy z nas wysyłany był po zaopatrzenie. Dyskusje nad minionym kwartałem zaczynały się w biurze, potem bardziej wytrwali dyskutanci przenosili się do lokali gastronomicznych, gdzie do północy tj. zamknięcia lokali toczyli swoje dywagacje. Józio był bardzo oszczędny w zrzutce, a potem w rozmowach o projektowaniu. Zamiast z kolegami zaliczać nieliczne w mieście knajpy wolał iść do kina lub poczytać dobrą książkę. Kiedyś grupa naszych projektantów po opuszczeniu zamykanego lokalu idąc środkiem wyludnionej ulicy zaśpiewała rosyjską bojową pieśń sławiącą Czapajewa. Było tam o jego bohaterstwie, niemoralnie prowadzącej się mamie i siłą wprowadzaniu sowieckiej władzy. Gdzieś zabłąkany patrol milicyjny trafił na te wokalne występy naszych kolegów. Zostały spisane personalia naszych artystów – amatorów. Po otrzeźwieniu rano w biurze odbyła się narada. Co robić? To jest sprawa nie tylko zakłócania ciszy nocnej, ale też polityczna, bo narusza dobre relacje z naszymi radzieckimi sojusznikami. Znanymi sobie kanałami ktoś z grupy śpiewaków zaaranżował w komendzie milicji spotkanie z komendantem. Poszli nasi delikwenci po wypisane 50-złotowe mandaty. Przy odbiorze ich trzeba było płacić dwoma setkami bez reszty. Po zapłaceniu należnego mandatu nasi grzecznie żegnali komendanta, a ten zapraszał ich częściej. Nasz Józio w tamtym dniu odwiedził kino. Po wyjściu miał potrzebę skorzystania z sanitariatu. Tę funkcję nieoficjalnie pełniła najbliższa brama obok kina. Tam też zasadził się patrol milicyjny, aby po każdym seansie zbierać mandaty 50-złotowe za zanieczyszczanie środowiska. Nasz Józio też zapłacił frycowe. Ktoś potem rozwiązał problem z otwartą bramą podłączając prąd do ciągle zanieczyszczonej ściany. Nasz Józio po głębszym przemyśleniu zaprojektował kontumat. To jest taki budynek do tuczenia wykastrowanych byków. W fachowej literaturze wyczytał, że byk ma to czym sika pod brzuchem, więc tam w środku legowiska należy projektować kratki ściekowe ze spadkami posadzki w tym kierunku. Jak on to zaprojektował, to tak to uwzględniliśmy w naszej dokumentacji technicznej. Przy użytkowaniu tego projektu kratki szybko zatykały się. Tworzyło się jezioro gnojówki, a wiązane byki miały czyste tylko głowy i nogi. W tym czasie te bukaty były transportowane do Włoch. Musiały być przykładnie zadbane i wyczyszczone. Dyrektor PGR zaprosił projektanta na spotkanie z obsługą kontumatu, a ci już z widłami czekali, aby na nim dokonać samosądu. Nasz Józio wyczuł „pismo nosem”, wziął urlop i pojechał do sanatorium. Potem dostaliśmy wiadomość, że podczas porannego spaceru zasłabł i zmarł w parku na ławce. Był problem z pochówkiem, bo zmarły nie miał żadnej rodziny. Spoczywa teraz na cmentarzu gdzieś tam w Polsce. Nie wiem, czy istnieje jego nagrobek. Józio jak meteor przeleciał przez moje życie. Pozostały tylko wspomnienia. Wacław Liniewicz