WOJSKO

Przez Slavus , 29/11/2024 [17:30]
WSPOMNIENIA WACŁAWA LINIEWICZA cz. XIX /Wacław Liniewicz (l. 82) ze Szczecinka, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii./ Każde ograniczenie wolności jest dla człowieka uciążliwe. Taką uciążliwością była służba wojskowa, do odbycia której powoływano w latach 60. ubiegłego wieku mężczyzn w wieku lat 20. Każdy, kto otrzymał wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej wiedział, że ma 2 lata, a w Marynarce Wojennej nawet 3 lata „przerwy w życiorysie”. Każdy z młodych ludzi starał się uniknąć tej służby, więc podejmował studia (tam trzeba było mieć maturę) lub starał się różnymi sposobami uzyskać odroczenie. Mógł też wykazać się warunkami zdrowotnymi dyskwalifikującymi go do odbycia służby wojskowej ( tzw. kategoria D – zdrowia). Status niezdatnego do odbycia służby określały wtedy Powiatowe Komisje Poborowe, w której lekarze orzekali o stanie zdrowia poborowego. Mój szef w pracy p. Zdzisław bronił mnie przed wojskiem i przez 2 lata uzyskiwał dla mnie odroczenia. Pracowałem wówczas w Prezydium Rady narodowej w Szczecinku w Wydziale Budownictwa, Urbanistyki i Architektury. Gdyby udało mu się po raz trzeci odroczyć mnie od służby, to wtedy trafiłbym do rezerwy i służba wojskowa ominęłaby mnie. W pracy przydarzył mi się taki przypadek, który zdecydował o tym, że taką służbę zaliczyłem. Otóż w 1963 r. wyznaczony zostałem do komisji, której zadaniem było sprawdzenie, jak zostały wykorzystane pieniądze, które wypłacone były w latach 1949-50 przesiedleńcom z terenu Bieszczad z tzw. akcji „W”. Moim zadaniem w komisji (jako fachowcowi z zakresu budownictwa) było określenie, czy prace budowlane w przydzielonych gospodarstwach zostały wykonane prawidłowo, a przydzielone środki pieniężne celowo wykorzystane. Szefem komisji był kierownik Wydziału Spraw Wewnętrznych, który po rozpatrzeniu przez komisję sprawy, mógł umorzyć otrzymaną przez przesiedleńca pożyczkę. Były to dość znaczne kwoty, jak na owe czasy. W jednym z gospodarstw we wsi Knyki gospodarz na pytanie, co zrobił z otrzymanymi pieniędzmi, pokazał mi koło do wozu drabiniastego (podobno było nowe, gdy je przed laty zakładał). Powiedziałem, że to jest za mało jak na otrzymane 10 tys. zł pożyczki. Ten chłop tak zdenerwował się, że chciał mnie dźgać widłami trzymanymi w rękach. Wialiśmy całą komisją przez płot, jak poszedł spuszczać psy z łańcucha. Po całodziennej jeździe po wsiach, w słonecznym, upalnym dniu, zatrzymaliśmy się przy kiosku w Barwicach, aby się czegoś napić. Nasz szef zażyczył sobie piwo kapslowane, a reszta komisji zadowoliła się oranżadą. O ile butelki z oranżadą łatwo było otworzyć, o tyle kapslowane piwo wymagało otwieracza, którego w kiosku nie było. Nasz kierownik próbował różnych sposobów, aby oderwać kapsel, ale to mu się nie udawało. Ja w dobrej wierze poradziłem mu, aby oparł kapsel o ostrą krawędź i nogą go odbił. On na mnie dziwnie popatrzył i powtórzył, czy na pewno nogą ma go odbić. Ja to potwierdziłem i nawet próbowałem to udowodnić. Spojrzał na mnie ze wściekłością i bardzo mnie zbeształ. Okazało się, że miał on na nazwisko Noga. . Ta moja serdeczna rada została przyjęta przez niego, jako drwina z jego nazwiska. Obiecał przy tym, że mnie „załatwi” i załatwił dla mnie pobór do wojska, bo przecież był Przewodniczącym Powiatowej Komisji Poborowej. Wybrał mi najbardziej paskudną jednostkę wojskową tj. 5. Mazurską Brygadę Saperów w Szczecinie – Podjuchach. Nie pomogły żadne starania mojego szefa. Już 21 października 1963 r. stanąłem przed bramą koszar, aby spełnić swój obywatelski obowiązek. Po zarejestrowaniu się w biurze przepustek, poborowi gromadzeni byli w hali sportowej, a tam dowódcy poszczególnych batalionów i kompanii wybierali do swoich oddziałów przyszłych żołnierzy. Wielu poborowych było podpitych, tych ustawiano oddzielnie. Sporo było też zapitych, których patrole wojskowe zwoziły samochodami. Tych wrzucano na wygrodzone materace w narożniku sali. Zabierał ich do swojego batalionu major Turczyński zwany „bokserem”. Ci, którzy pod nim służyli długo potem wspominali swoją służbę wojskową. Zostałem zakwalifikowany do kompanii dowodzenia oznaczonej literą „A”. Kompania ta ulokowana była przy dowództwie jednostki. W kompanii tej był pluton zwiadu, łączności, grupa rozminowania, elektrycy, pisarze sztabowi i kreślarze. Po okresie unitarnym (6 tygodni) tj. do czasu uroczystego złożenia przysięgi wojskowej, tzw. „młode wojsko” szkolone było przez podoficerów. Szkolenie polegało na „wycinaniu” wszelkich cywilnych przyzwyczajeń. Żołnierz był własnością wojska, więc wojsko mogło z niego zrobić, co uważało za słuszne. Na każdym kroku tępione były inne zachowania, które zdaniem kaprala były „cywilne”. Szykany zaczynały się już u fryzjera, u którego odbywało się pierwsze strzyżenie. Każdy ze strzyżonych kładł swoją dłoń na głowę. Te włosy, które mieściły się pod dłonią zostały , a te pozostałe - były do skóry wystrzyżone przez fryzjera. Potem wydano nam sorty mundurowe nie wg miary, ale tak „jak leci”. Jakoś między sobą staraliśmy się je wymieniać. Pierwsza przymiarka to było ustawienie wszystkich żołnierzy w szeregu wg wzrostu. Każdy z nas musiał zapamiętać swoich sąsiadów, aby potem każdy mógł odnaleźć swoje miejsce w szyku. Wszystkie cywilne ubrania i drobiazgi zostały odesłane do domu rodzinnego. Tak z dnia na dzień stawaliśmy się żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego. Dzień zaczynał się od pobudki o 6. rano; potem była zaprawa poranna, mycie, sprzątanie, śniadanie, a następnie zajęcia. Najbardziej uciążliwa była musztra. Tu od nowa uczono człowieka chodzić. Komendy były krótkie, głośne, a uwagi dosadne. Do czasu złożenia uroczystej przysięgi, na którą zjeżdżały się całe rodziny, młode wojsko musiało być przykładnie wyekwipowane i wyszkolone. Musztrowano nas całymi dniami. Trafił się nam taki kolega, który miał dość widoczny garb i bardzo długie ręce. Ten garb mu wystawał, gdy staliśmy w szeregu. Kapral wpadł na pomysł, aby mu ten garb wyprostować. Kładliśmy go na ziemię i we czterech na rozkaz kaprala prostowaliśmy mu ten garb. Chłopina wył z bólu. Po kilku takich próbach, między łokcie można już było włożyć karabin , a garb znacznie zmalał. W przerwie między musztrami mieliśmy godzinę na zajęcia polityczne. Nasz dowódca kompanii wykładał przez godzinę, jak to człowiek pochodzi od małpy. Po zakończeniu wykładu padło retoryczne zdanie: - Czy ktoś ma pytanie?. Ja, nie znając panujących tu zwyczajów, zgłosiłem uwagę. Powiedziałem: - Obywatel porucznik to chyba pochodzi od małpy, bo mnie stworzył Bóg, a moi rodzice sprowadzili mnie na ten świat. Sala wybuchnęła śmiechem; porucznik wstał, zaczerwienił się i obiecał mi, że potem da mi odpowiedź. Od tego dnia przez dwa tygodnie czyściłem kompanijny wychodek. Były to cztery kabiny wyposażone w żeliwne muszle tureckie, oraz tzw. ściana płaczu. Z rowkiem odprowadzającym ten śmierdzący udój do kanalizacji. Dowódca osobiście sprawdzał i odbierał wypolerowany przeze mnie sanitariat. Moi koledzy współczuli mi, więc ukradkiem pomagali mi w upokarzających czynnościach. Ja starałem się im odwzajemniać pomagając przy pisaniu listów do domu, ale częściej do ich dziewczyn, które pozostawili |w cywilu”. Stałem się takim kompanijnym pisarzem i powiernikiem „spraw sercowych”. Potem, podczas przysięgi poznawałem adresatki moich „sercowych wynurzeń” – oczywiście w imieniu moich drogich kolegów. Po przysiędze stawaliśmy się pełnowartościowymi i odpowiedzialnymi żołnierzami. Rozpoczęły się warty przy obiektach wojskowych i służby na kompanii. Zaczęły się też szkolenia specjalne w rzemiośle wojskowym. Zostałem przydzielony do plutonu zwiadu saperskiego. Z cywila miałem prawo jazdy samochodowo-motocyklowe, uprawnienia pilota szybowcowego III klasy, dyplom technika budowlanego, kurs spadochronowy – tak więc miałem odpowiednie przystosowanie do zwiadu saperskiego… W naszym oddziale trwały ciągle szkolenia minerskie, łączności, samoobrony i topografii. Pierwszy rok kończył się kursem płetwonurków. Na szkolenie to przywożono wszystkich zwiadowców z jednostek Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Kurs płetwonurków zaczynał się od tego, że przywieziono nas na basen pływacki do Stargardu Szczecińskiego. Tam wskakiwaliśmy kolejno do wody i musieliśmy przepłynąć 200 metrów. Kto tego nie potrafił, ten był eliminowany z kursu i trafiał do jednostki macierzystej. Pozostało nas około 30. żołnierzy. Dowódcą kursu był pułkownik Gil, a bezpośrednim instruktorem wysokiej klasy był nurek w stopniu porucznika. Co dzień (trzy godziny do południa i dwie godziny po południu) pływaliśmy w basenie, wykonując różne ćwiczenia. Najpierw w płetwach i maseczkach, a potem z aparatem płetwonurkowym typu MORS i w skafandrach typu FOKA. Ćwiczenia takie trwały cały miesiąc. Byliśmy tak „wymoczeni” przez ten czas, że na ciele widoczne były niemal wszystkie żyłki, a oczy mieliśmy czerwone jak króliki (od chlorowanej wody). Byliśmy tak wymęczeni, że nie mogliśmy patrzeć na wodę. Przy naszym instruktorze pojawił się taki mały, rudy Żyd. Miał dziwne nazwisko – Arno Bodo Giese. Był wyjątkowo wredny. Gdy ktoś z nas zatrzymywał się przy bandzie, aby odpocząć nieco, to on podpływał w płetwach i ściągał biedaka pod wodę. Mieliśmy go dosyć, więc z kolegą umówiliśmy się, że tego Żyda nauczymy przyzwoitości. W maskach (by nas nie poznał) podpłynęliśmy pod wodą do niego, zanurzyliśmy go i na przemian pod wodą przetrzymaliśmy go, aż stracił przytomność. Potem dyżurni ratownicy długo go reanimowali, aż odzyskał przytomność. Już nie pojawił się na basenie, ale awansował na pomocnika dowódcy kursu dla – płk. Gila. Jako dodatek specjalny do naszych racji żywnościowych dostawaliśmy konserwy (taki gulasz mięsny w kilogramowych puszkach). Trudno to było na co dzień zjeść, więc puszka była dzielona na dwóch, potem na czterech, ale jak doszło do podziału na ośmiu żołnierzy , to zorientowaliśmy się, że jesteśmy okradani. Puszkami zarządzał nie kto inny jak Armo Bodo Giese. Zrobiliśmy zasadzkę i złapaliśmy naszego pomocnika dowódcy, jak przez dziurę w płocie wynosił nasz przydział na handel. Przyprowadziliśmy go złapanego z puszkami do dowódcy, a ten wlepił mu 21 dni aresztu i tyle go widzieliśmy. Kurs zaliczyliśmy z dobrym wynikiem dającym nam uprawnienia honorowane w cywilu. Latem na poligonie zabezpieczaliśmy przeprawy czołgów po dnie przez przeszkody wodne. Potem rozpoznawaliśmy Odrę od Kostrzyna, aż po Świnoujście. Sporządzone były dokumenty miejsc planowanych przepraw z pomiarami dna rzeki, ze zdjęciami wykonanymi PDF-em w formie panoramy, mapami ze szczególnym udokumentowaniem podejść i podjazdów do przepraw. Wszystko to objęte było tajemnicą wojskową. Nasze szkice oraz zbędne, robocze rysunki i pomiary wożone były do fabryki w Drezdenku, gdzie wraz ze zużytymi mapami dowództwa - niszczone były w takich dużych obrotowych betoniarkach. Po dodaniu do wrzuconej makulatury wody i barwnika z uzyskanej papki, wyrabiane były tarcze do strzelania i różne kartonowe pojemniki używane w wojsku. Po zakończeniu rocznego szkolenia, żołnierz już wiedział, że rozkaz nie jest do czytania, ale do niezwłocznego wykonania. Odpowiedzi na zadane przez kaprala pytania musiały być krótkie i wyjaśniające meritum sprawy. Na przykład: - Czym żołnierz je? - Żołnierz jest obrońcą Ojczyzny!; - Co to jest lufa? - Lufa to jest dziura oblana żelazem!; - Co żołnierz ma pod łóżkiem? - Sprzątać!; - Kiedy żołnierz ma prawo użycia broni? - Kiedy Bronia jest pełnoletnia!; - Po co żołnierz ma płaszcz? - Po kolana!; - Do czego służy chlebak? - Jak sama nazwa wskazuje do noszenia granatów!; - Co to znaczy automatycznie? - Jak matka żołnierza jest kurwą, to on jest automatycznie skurwysynem!; - Kto tam w szeregu się kręci? - Ziemia się kręci!; - Kto to powiedział, Kopernik? - Kopernik wystąp z szeregu!. Pod koniec roku, jesienią do jednostki trafił nowy potwór. W pobliżu naszej kompanii zakwaterowano w namiotach – kleryków, powołanych do wojska. Najpierw byli klimatyzowani (był koniec października) w namiotach, a potem przygotowano im lokum w koszarowcu na piętrze nad nasza kompanią. Wydano im stare mundury i nowe skórzane buty – saperki. Nim te buty rozchodziło się , to bardzo obcierały nogi, co było wielką dodatkowa udręką. Pędzono tych biedaków kolumną na zajęcia, posiłki i prace porządkowe. W pierwszej czwórce na czele kolumny szedł chudy, wysoki, kulejący kleryk. Nazywał się Leszek Sławoj Głódź. Zapamiętałem to nazwisko nieco rymujące się z tym znajomym z basenu pływackiego. W pierwszym okresie służby nasza kompania obsługiwała kleryków. Żeby zabezpieczyć stronę szkolenia politycznego powołano z rezerwy takiego doktora z Uczelni w Szczecinie. Nadano mu stopień porucznika i on przez 5 godzin dziennie udowadniał klerykom, że Boga nie ma, odwodząc ich od powołania. Między szkoleniami politycznymi urządzano im szkolenia z taktyki na naszym dużym poligonie. Wszystkie niedziele i święta wykorzystani byli do lekcji kopania okopów, a potem zasypywania okopów. Wytchnienia mieli nieco przy pełnieniu służby na kompanii. Ten porucznik filozof nie bardzo znał się na wojskowym drylu, więc my byliśmy mu do tego przydatni. Życie w jednostce płynęło dość monotonnie. Od czasu do czasu zdarzały się tzw. nadzwyczajne wypadki. To zastrzelił się na warcie żołnierz, bo narzeczona, której zostawił w cywilu mieszkanie, przysłała mu zaproszenie na ślub, który zamierzała wziąć z jego najlepszym kolegą… Ro podczas akcji kruszenia lodu na Odrze przy ochronie izbic mostowych saper pomylił się i przyciął zbyt długi odcinek lontu prochowego. Kra z ładunkiem wybuchowym podpłynęła pod most i posterunek saperski wraz z krą wyleciał w powietrzu. Podczas rozbiórki starego budynku natrafiono na niewybuchy. Wezwano saperów z naszej grupy rozminowania. Saper przy rozbrajaniu niewypału nieco się pomylił. Rozbiórkę wykonano przed terminem . Dziadek „złomiarz” z wozem i konikiem zbierał złom na poligonie. Znalazł minę przeciwtransportową z czasów wojny. Przywiózł ją do domu i chciał zobaczyć, co tam jest w tym zagadkowym pudle. Przed domem, a mieszkał koło koszar, zaczął „pudełko” otwierać. Spowodował wybuch prawie 5 kg trotylu. Jak przybiegliśmy zobaczyć, co się stało, to tylko kury z ogrodzenia zadziobywały resztki z dziadka. Potem fragment nogi z butem znaleźliśmy na strychu naszego koszarowca. Jak kończyła mi się służba wojskowa, to na tablicy honorowej w jednostce przybyło kilka nazwisk tych, co w czasie pokoju zginęli na służbie. Bez żalu rozstawałem się z wojskiem. Po bezalkoholowym pożegnaniu się z kolegami, najbliższym pociągiem pojechałem do domu. Bogu niech będą dzięki za to doświadczenie. Wacław Liniewicz