Komasa dokonał w kinie rzeczy porównywalnej z tym, co zrobiło Muzeum Powstania Warszawskiego w polskim muzealnictwie.

I. Bez znieczulenia
Rzadko zdarza się, by film zostawił mnie wbitego w kinowy fotel z pustką w głowie, niczym po ciosie obuchem. Ostatni raz przytrafiło mi się coś podobnego chyba przy okazji „Pasji” Mela Gibsona. „Miasto 44” Jana Komasy jest bowiem obrazem skondensowanej grozy - intensywnym, wręcz wyciskającym powietrze z płuc, co zresztą miałem możność zaobserwować na przykładzie widowni. Ludzie – jak to w kinie – przed seansem zachowujący się dość swobodnie, po jego zakończeniu wychodzili w głuchym milczeniu, jakby stłamszeni, przygnieceni dopiero co zobaczonym pandemonium.
Ten film nie tyle oglądamy, co współuczestniczymy w nim, niczym w koszmarnej wędrówce po piekle. Tym bardziej przytłaczającej, że skonfrontowanej z optymizmem sprzed Powstania i pierwszego okresu po jego wybuchu, gdy wydawało się, że walka potrwa kilka dni – w sam raz tyle, by na wyzwolonych obszarach miasta powitać w charakterze gospodarzy wkraczających Sowietów, traktując ich zarazem – wedle przytoczonego w filmie rozkazu – z dystansem, jako „sojuszników naszych sojuszników”. Komasa nie roztrząsa tu racji za i przeciw Powstaniu, nie proponuje nam ani dzieła podniośle patriotycznego, ani krytycznego w duchu obecnej „zychowszczyzny”. On nam Powstanie po prostu pokazuje z całą towarzyszącą mu paletą skrajnych emocji, ze strachem, okrucieństwem i poświęceniem, z najniższymi ale też i najwyższymi ludzkimi instynktami. Piorunująca mieszanka, podkreślona sposobem narracji w wyniku której otrzymujemy swoisty trans w którym pogrążają się zarówno bohaterowie, jak i podążający za nimi widz.
II. Podróż po piekle
Co ciekawe, dzięki losom głównych bohaterów możemy wejść w tamte dni niejako w dwóch różnych rolach – zarówno żołnierza jak i cywila. Główny bohater, Stefan, opiekujący się młodszym, kilkuletnim bratem i histeryczną matką, wdową po polskim oficerze, do konspiracji zostaje wciągnięty właściwie przypadkiem. Po wybuchu walk, gdy zostaje ranny, zwyczajnie dezerteruje i ucieka z powrotem do rodziny, której jednak w zdewastowanym mieszkaniu nie zastaje. Rankiem, z okna opustoszałej kamienicy widzi egzekucję jej mieszkańców – w tym matki i brata. To, połączone z odniesioną raną i szokiem pola walki powoduje, że pogrąża się w stuporze. W ślad za nim oddział opuszcza zakochana w Stefanie druga główna postać filmu - „Biedronka” i wyrusza na poszukiwanie chłopaka. Przez długi czas zatem oglądamy Powstanie oczyma nie tylko cywilów, ale wręcz dezerterów, którzy powstańcze opaski bądź to chowają, bądź wyciągają, w zależności od tego, co jest bardziej przydatne w przedzieraniu się przez kolejne dzielnice. To wtedy widzimy krwawy deszcz szczątków ludzkich po wybuchu czołgu-pułapki na ulicy Kilińskiego, wtedy również przechodzimy horror wędrówki kanałami ze Starówki do Śródmieścia (genialna scena z atakiem klaustrofobii), którymi „Biedronka” holuje pogrążonego w odrętwieniu Stefana. Mało tu wojennego heroizmu, za to dużo prawdy o ludzkiej kondycji i poświęceniu dla drugiego człowieka.
Na wojenny heroizm przyjdzie zresztą czas, gdy Stefan wraca do oddziału, by uczestniczyć już do końca w jego gehennie, aż do końcowych scen walk na Czerniakowie. Jedna uwaga – skoro pokazano desant berlingowców, zresztą zgodnie z historyczną prawdą przedstawiając ich jako ludzkie mięso rzucone na rzeź bez elementarnego przeszkolenia w walce miejskiej, to aż prosiło się, by z drugiej strony przypomnieć choćby fragmentarycznie alianckie zrzuty i widok płonącego miasta z punktu widzenia kołującego nad Warszawą „Liberatora”. Z relacji lotników – nie nowicjuszy przecież - wiadomo, że był to iście apokaliptyczny pejzaż, nieusuwalny do końca życia z pamięci. Ten ujęty całościowo ogrom zniszczeń widzimy dopiero w ostatniej scenie, gdy Stefan po wybiciu jego oddziału i ucieczce z Czerniakowa obserwuje z wiślanej łachy konającą w płomieniach Warszawę, następnie zaś widok przechodzi płynnie w perspektywę współczesnej stolicy, rozjarzonej blaskiem latarń, neonów, biurowców, samochodów – zgrabna klamra przypominająca nam o niezłomnym mieście, które nie pozwoliło się zabić.
W całym filmie reżyser nie szczędzi nam licznych obrazów okrucieństw i zniszczenia, tragedii powstańczych szpitali, piwnic ze zdesperowanymi mieszkańcami, nie pozostawiając zarazem wątpliwości co do bestialstwa Niemców. Godne zauważenia w dobie zamazywania win, odpowiedzialności, przetrącania proporcji i zrzucania zbrodni na anonimowych „nazistów”. Tu Niemcy są Niemcami, Polacy Polakami, Żydzi – Żydami (jeden z uwolnionych Żydów dołącza do oddziału „Kobry” w którym walczy Stefan i do końca zachowuje opaskę z gwiazdą Dawida) - bez relatywizowania i niedomówień. W sam raz do sprzedania Niemcom w rewanżu za „Nasze matki, naszych ojców”. No i może polskie ambasady będą miały co wyświetlać w miejsce „Pokłosia”. „Miasto 44” to produkt eksportowy w najlepszym gatunku.
III. Trans obrazu
Nie sposób nie odnotować oszałamiającej warstwy wizualnej dzieła Komasy. W końcu doczekaliśmy się reżysera sprawnie poruszającego się w nowoczesnych technikach narracji. Poetyka niektórych scen przypomina dokonania choćby Zacka Snydera („Watchmen”, „300”). Warto zwrócić uwagę zarówno na odrealnione, poetycko ujęte sceny miłosne, jak i na obronę kamienicy na Czerniakowie zrealizowaną w konwencji gry typu First-person shooter (mnie skojarzyła się np. z sekwencjami stalingradzkimi z pierwszej części „Call of Duty” – zwłaszcza z obroną Domu Pawłowa, kto grał, ten wie, kto nie grał... niech zagra :). A jeśli ktoś narzeka na zbyt „teledyskową” formułę filmu, niech sobie przypomni chociażby przeraźliwie drętwą, nudną „piłę”, jaką był „Katyń” Wajdy, który swym filmem najprawdopodobniej „zamordował” temat sowieckiej zbrodni na lata. Albo nawet – jak to mawiają zawodowi krytycy filmowi - „akademickiego” „Pianistę” Romana Polańskiego. Ja wybieram Komasę. Czy film będzie podobał się wszystkim? Z pewnością nie i to z różnych względów. Jednym będzie brakowało patriotycznego patosu, drugich porazi okrucieństwo, jeszcze innych odrzuci „matrixowa” estetyka. Niemniej Komasa dokonał istotnego przełomu w sposobie opowiadania o historii – moim zdaniem uczynił w kinie rzecz porównywalną z tym, co zrobiło Muzeum Powstania Warszawskiego w polskim muzealnictwie, gdzie do niedawna królowały wyfroterowane parkiety i kapcie. To popkultura kształtuje dziś masowe postawy – rozumieli to twórcy MPW, rozumie i Komasa.
No i – wreszcie mamy polski film, w którym efekty specjalne nie wywołują swą pokracznością śmiechu, bądź uczucia zażenowania. Niezależnie od dużego jak polskie warunki budżetu, Komasa po prostu wie jak nimi operować i do czego służą. Czuć tu różnicę pokoleniową i odpowiedni warsztat. Zaletą są również „nieopatrzone” twarze aktorów i brak wpadek obsadowych, czego nie ustrzegł się np. Jerzy Hoffman w swej „Bitwie Warszawskiej” - Natasza Urbańska za ckm-em i wszystko jasne...
Powrócę na koniec do wspomnianych wcześniej FPS-owych scen z Czerniakowa. Teraz czekam na porządną grę komputerową o Powstaniu. To aż niewiarygodne, że notująca niebagatelne osiągnięcia polska branża gier do tej pory nie wypuściła porządnego shootera w powstańczych realiach (pominę litościwym milczeniem projekt „Uprising 44”). Jeśli nawet „branża” ideologicznie jest skolonizowana przez narrację „Wyborczej”, to argumentem powinny być choćby pieniądze jakie na takiej grze można zarobić. Nie wierzę, że można zrobić grę o Dzikim Zachodzie („Call of Juarez”), a o Powstaniu Warszawskim się nie da. Tak więc powtórzę – czekam!
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 39 (29.09-05.10.2014)

Gadający Grzybie :) filmu nie oglądałam
@gość z drogi
M'44
Moja opinia jest związana z moimi oczekiwaniami - gdy idę na film o historii, chcę poznać rzeczywistość z tamtych czasów. W przypadku filmu "Miasto 44" bardzo ważne dla mnie były opinie powstańców (choć przyznaję z medów docierały rozbieżne opisy ich reakcji, np. wczoraj wprogrami TV Rebublika zaproszeni aktorzy mówili, że powstańcy na ucho się im zwierzali, że "powstanie wręcz ociekało seksem"; sam jednak takiej opinii od Powstańca nie słyszałem znikąd). Jeśli oni protestowali przeciwko np. scenom mordowania jeńców i seksu, mówiąc, że to niezgodne z ich doświadczeniem, to należało ich posłuchać.
Film jest skrótem myślowym (ten szczególnie - 63 dni w 2 godz.) i przez to staje się symboliczny (pars pro toto). Razi mnie projektowanie powojnia/współczesności na minione czasy (bo podobno bez tego młodzież nie pójdzie do kina; żałosny to argument, bo oznacza to że rzeba nagiąć rzeczywistość pod wyobrażenia i estetykę współczesnych i to jeszcze nie w pełni wykształconych). Kilka przykładów: jarający, dekadenccy nastolatkowie (studenckie pocałunki), a większość młodych w konspiracji to byli harcerze, stosunek w pełnej nagości, gdy za ścianą już niemal są Niemcy, Mario Marini "nie płać kjedi odjadem", Niemen jako tło dla biegu przez cmentarz... lista jest znacznie dłuższa. Zakłóceniem w odbiorze było dla mnie pompowanie niektórych efektów specjalnych: głośna już scena pocałunku wśród kul (niby-baśniowa, a dla mnie tandeta tandet), scena stosunku (spadające płatki, kwiat lotosu niczym w Kama Sutrze), niepotrzebne zwolnienia (bieg przez cmentarz w stylu Matrix, latająca filiżanka w scenie furii matki Stefana, to pierwsze (spowolnienia) może dało by się wybronić [choć już nie Niemen w tle], to drugi było żałosne), kamera na lufie karabinu (na szczęście krótko, niczym BASE jumping na YouTubie), zmbi-oczy Stefana w kanale (jak w tanich horrorach), maski na twarzach dirlewangerowców (coś z Hannibala Lectera), itp. itd. Wiem, że wszystko już było i zawsze w kinie będziemy mieli skojarzenia z filmami, które już obejrzeliśmy, ale dlaczego film o Powstaniu ma być jak gazetka wyprzedażowa z Tesco.
Idąc tym tropem - było coś, czego nie widziałem jeszcze w kinie: najbardziej wstrząsająca scena wybuchu "czołgu" (13 VII 44) i krwawy deszcz oraz grad szczątków ludzkich. Rzeczywiście, pole rażenia tamtego wybuchu i ogrom śmierci był potworny. Są dostępne relacje świadków, można było z nich skorzystać. Jednak w reżyserze zwyciężyła pokusa oryginalności (coś jak we "Władcy pierścieni": jeśli maszkarony przestają straszyć, to się im w części II doda 10 więcej zębów, a jak to się znudzi, w części III będą mieć po dwa, trzy rzędy zębów), ale taki z opóźnieniem następujący deszcz krwi i szczątków nie padał. Istotnie, ludzkie szczątki było porozrzucane po okolicy, nawet na sąsiednich ulicach, a ratujący chodzili po mazi z krwi i pyłu. Tylko po co podrasowywać coś, co swoją rzeczywistością jest i tak dostatecznie potworne. Swoją drogą, można było skorzystać z autentyku - wybuch "czołgu" przeżył mały chłopiec, który akurat dotykał ręką pancerza!
Film za bardzo gra schematami: jeśli dziewczyna się uśmiecha, to zaraz ją coś rozerwie, jeśli chłopiec-listonosz pobiegnie mimo zakazu, to zaraz zginie, jak ktoś się rzuci innemu na pomoc, to zaraz zostanie za to ukarany przez los; skok z łopatą i powalenie dwóch Niemców, a potem wzajemna sekwencyjna strzelanina z nimi - ja ciebie, on jego, a tamten tamtego - było to zostawić w archiwum filmów gangsterskich. Strzał z czołgu do dziewczyny... no nieee! Nie kłamię, tak jest w filmie! czołg wybiera sobie ofiarę, jedynczą osobę i do niej strzela. A po wszystkim owa dziewczyna przed śmiercią ma jeszcze siłe wygłosić jakąśtam sentencję. Rozpaczliwie to żałosne! Lista takich zastrzeżeń jest bardzo bogata. Nie mogę uwierzyć, że Komasa robił ten scenariusz aż 8 lat.
Mogę mu oddać to, że film zawierał też elementy dobre, a nawet bardzo dobre. Poziom efektów specjalnych (z tym, że kule w locie nie świecą, chyba że smugowe, ale z takich strzela się bardzo rzadko) i udźwiękowienie na światowym poziomie, ekstraklasa kina - czułem się jakbym był w Powstaniu. Bardzo ładny wątek zmiany "Biedronki", równoległa przemiana Kamy też niezła, choć zepsuta jej wybuchem "o klasowym charakterze" (Komasa chyba ostatnio naczytał się Marksa; w ogóle konflikt dwóch panien o młodzieńca w tych warunkach to chyba jakieś nieporozumienie). Niestety nie mogę tego powiedzieć o roli Stefana. Od pożegnania z bratem, czyli 70% filmu, nic nie mówi. Domyślam się, że może miał to być taki obiektywny (choć dość otępiały z bólu po stracie bliskich i gorączkujący po postrzale) obserwator grozy wojny, ewentualnie człowiek zredukowany do jednego tylko instynktu - przeżyć. Jednak oglądając film zastanawiałem się: na poziomie jednostek, to o czym jest ten film, jaka fabuła się rozwija? Bez wyrazistego bohatera, na plan pierwszy wyszła "odyseja" "Biedronki" (uratowanie ukochanego) i konflikt dwóch panien - w sumie niebogato.
Nie mogę powiedzieć, że w szerszym planie Komasa się nie starał zrobić przekroju Powstania - żołnierze powstania idą: ze Starówki przez kolejne dzielnice miasta - ale jest to niespoiste i chaotyczne, dodatkowo mętlik powiększa przeskakiwanie obiektywu z wędrówki "Biedronki" na losy oddziału.
Wracam do dobrego: Komasa zna pojęcia umiar i sugestia: końcowe losy "Biedronki" (jak się domyślam po urwanym kadrze potem zgwałconej i pewnie zamordowanej przez zezwierzęconego bydlaka od Dirlewangera). Jednak Kamie nie dał tej szansy - ją rozstrzelał na naszych oczach czołg! (Jakkolwiek absurdalnie to brzmi.) Nie chodzi o to, żeby zasłaniać śmierć przed naszymi oczami, ale przecież scena egzekucji matki i braciszka Stefana jest dlatego wstrząsająca i ważna, bo jest tak "dokumentalnie" nakręcona, niepotrzebne jest dodatkowe "ka-buum!". Ostatnia scena - Stefan ratujący się dopłynięciem do mielizny na Wiśle - jest w swojej grozie i symbolice piękna i właściwa (nabrałem się na spotkanie z "Biedronką", rzeczywiście Stefan jest na wysepce sam), urzeczywistniona przez doskonałą grafikę komputerową. Oto otępiały świadek-uczestnik wydostał się z czeluści piekła, a piekło goreje w najlepsze. Swoją drogą to nowa wersja końcówki "Kanału" Wajdy. (Acha, jednak pytanie do lekarzy: czy po postrzale pod obojczykiem aby nie potrzeba z pół roku rekonwalescencji, żeby móc choćby posłodzić sobie samodzielnie herbatę? Bo odniosłem wrażenie, że Stefan po 3 dniach gorączki, z chyba ropiejąco-gangrenującą raną włączył sobie drugie życie.)
Jest kilka rzeczy, których nie zrozumiałem: dlaczego Stefan dał Niemcowi pistolet by za chwilę samemu zabić go strzałem w usta? Dlaczego w szpitalu klęcząc sam włożył sobie pistolet w usta, jednak się nie zastrzelił (jak wcześniej w innych okolicznościach jego kolega z oddziału), nie zabił go też Niemiec stojący z bronią naprzeciwko niego, czemu go oszczędził? Jeśli to był to ten sam Niemiec, którego wcześniej Polacy leczyli w szpitalu powstańczym, to czemu się zlitował nad Stefanem, ale jak możemy się domyślać nie litował się nad innymi, których w tej scenie w szpitalu dobijał. Obawiam się, że Komasa popełnił poważne nadużycie i to właśnie w sferze symboliki: najpierw pozornie dobry Stefan zabija bezbronnego poddającego się Niemca i krzyczy "czysto!", bo był to ostatni żyjący Niemiec w atakowanej kamienicy, a w końcówce filmu pozornie zły Niemiec daruje życie Stefanowi strzelając obok niego i krzyczy do swych kolegów "czysto!". Jaki wniosek? Ano niezbyt fajny: Polacy zabijają wziętych do niewoli Niemców (skalpelem podrzynając gardło [a Stefan chce zrobić to samo kawałkiem szyby], albo w gardło strzelając), zaś Niemcy miewają bardziej ludzkie odruchy. To taka sama polityczna podłość, jaką zrealizował Wajda w "Katyniu", gdzie pojawia się dobry Sowiet.
Cóż powiedzieć na koniec? Czy film mnie poruszył? Tak, inaczej nie pisał bym tyle. Co jeszcze? Film do poprawki, na razie trójka (DOST.). A w rzeczywistości (bo żadnej poprawki nie będzie - nie mam wielkich złudzeń co do mającej powstać serialowej wersji "Miasta 44") na dobry film o Powstaniu musimy jeszcze poczekać, pewnie bardzo długo.
P.S. Panie Komasa, i niech Pan zmieni początek jakoś - Powstanie nie wybuchło dlatego, że Niemiec uderzył Stefana szpicrutą w policzek w fabryce czekolady. Wiem, że Pan wie, ale dla ugruntowania: bo była bezlitosna okupacja, łapanki, Pawiak, Oświęcim, tortury gestapo. A także dlatego, że z drugiej strony Wisły nadciągała kolejna dzicz - Ruscy z dorobkiem w Katyniu, Charkowie, łagrach i niezliczonych innych miejscach, gdzie z lubością eksterminowali naszych rodaków, a 8 dni wcześniej wystrugali sobie w Lubelskiem "polski" rząd.
GPS
@ gps
szanowny G.G