Solidarność nie wygrała wyborów w 1989 r., bo ... w nich nie startowała!

Przez molasy , 05/06/2014 [13:21]
Poczułem się wezwany do tablicy przez Roberta Mazurka, który napisał na portalu wPolityce.pl: "litości, nie żyjemy dziś, jak twierdzą niektórzy prawicowi komentatorzy, w „kraju 35-procentowej wolności”. No chyba, że Lech Kaczyński był prezydentem w 35 procentach". (http://wpolityce.pl/polityka/199109-pol-porcji-ma…) Tak naprawdę, to wątpię, żeby autorowi tych słów o mnie chodziło, bo w swojej notce "4 czerwca 1989 r. Polacy wybrali wolność na 35 procent", napisałem wyraźnie, że układ "okrągłostołowy" rządził do 2005 r., z czego tak inteligentny człowiek jak Mazurek powinien wywnioskować, że nie uważam wybranego w tym właśnie roku prezydenta i rządu za 35-procentowców (podobnie jak rządu Jana Olszewskiego). Ale ponieważ ktoś mógł odnieść wrażenie, że dziennikarz "wSieci" pije do mnie, to mu odpowiadam. I zaznaczam z góry, że na litość to on u mnie liczyć nie może, bo jestem strasznym okrutnikiem. :) Mazurek mógł nie zrozumieć o co mi chodzi, gdyż prawdopodobnie pijąc poranną kawę, zjadł tylko pół porcji mazurka, co jest karygodnym błędem. :) Gdyby skonsumował całą, to z pewnością zauważyłby znak zapytania w ostatnim zdaniu mojej notki, sygnalizujący, że analogia między mniej więcej 1/3 wpływów politycznych dla opozycji AD 1989 r. i 2014, to tylko supozycja. Zbieżność może być bowiem przypadkowa. Jednakże warto, jak sądzę zastanowić się nad tym, czy nie ma w tym jakiegoś źdźbła prawdy. Tak na marginesie, to można odnieść wrażenie, że z jakichś powodów Mazurek postawił sobie za jeden z głównych celów swojej aktywności publicystycznej bronienie Piotra Zaremby przed jakąkolwiek krytyką, co mnie dziwi, bo moim zdaniem on powinien bronić się sam, a nie korzystać z pomocy nianiek. To przecież doskonały szermierz słowem i gdyby racja była po jego stronie, to z łatwością potrafiłby rozsiekać swoimi tekstami swoich przeciwników, jak robił to szablą Pan Wołodyjowski z próbującymi mu stawić czoło wrogimi Kozakami, Szwedami, Turkami i Tatarami. Ale to wtręt w zasadzie dla tematu tej notki nieistotny. Ważne jest to, że między mną i Mazurkiem oraz np. Bronisławem Komorowskim istnieje zasadnicza rozbieżność w ocenie tego, co się 25 lat temu stało. Dziennikarz wPolityce.pl pisze: "... zwycięstwo Solidarności jest po prostu naszym zwycięstwem. Jest wielkim sukcesem naszych dziadków i rodziców, jest radością naszą i – wybaczcie patos – jakąś nadzieją dla naszych dzieci." Rzecz w tym, że ja wyborów z 4 czerwca 1989 r. nie uważam za zwycięstwo Solidarności. Skoro niby wtedy wygrała, to dlaczego jeszcze przez półtora roku Polską rządził Wojciech Jaruzelski? Wybory w 1989 r. były "wielkim sukcesem" nie tylko dziadków i rodziców Mazurka czy jego koleżanki z GW Dominiki Wielowieyskiej, ale również ojca Moniki Jaruzelskiej, bo dzięki nim ten zdrajca jest przez "wolną Polskę" traktowany jak bohater narodowy. Władze znalazły bez problemu pieniądze na opłacenie jego uroczystości pogrzebowych oraz monitorowania jego grobu, zapewne przelewając je konta, z którego miały być przeznaczone na kontynuowanie prac w Kwaterze na Łączce, gdzie spoczywają niezidentyfikowane ofiary zbrodni pokonanych rzekomo 25 lat temu przez Solidarność komunistów. Znając ironiczny styl Mazurka (w całej rzecz jasna porcji :)) skłonny jestem dopatrywać się drugiego dna w jego pełnym patosu stwierdzeniu, że wybory z 1989 r. są "jakąś nadzieją dla naszych dzieci". Pewnie chodzi mu o to, że nasze pociechy liczą na to, iż dzień 4 czerwca, świętowany jako Święto Wolności, uda się połączyć w długi weekend z Dniem Dziecka i nie będą przez kilka dni chodzić do szkoły. :) Jednakże chciałbym zauważyć, że nawet gdyby to się kiedyś polskim dzieciom osiągnąć udało, to i tak nie będą się cieszyć bardziej, niż podczas spotkań z dobrotliwym dziadziusiem i tatusiem Bolesławem Bierutem i jego następcami! Pewnie te wybory są "radością waszą" (tj. Mazurka, Zaremby, Komorowskiego i innych), ale nie moją. Dla mnie data wyborów z 1989 r. nie jest powodem do świętowania. Ale jak ktoś chce świętować, to niech świętuje, pamiętając przy tym, że 5 czerwca 1989 r., tak samo jak jeden dzień i dwa dni wcześniej: 1. Polska była krajem niesuwerennym - na jej terytorium stacjonowały wojska sowieckie. 2. Rządził Wojciech Jaruzelski. 3. Normalnie działała cenzura. 4. Normalnie pracowały cywilne i wojskowe służby specjalne, które inwigilowały księży oraz organizacje sprzeciwiające się "okrągłemu stołowi". 5. Wojsko przysięgało "socjalistycznej ojczyźnie" "strzec pokoju w braterstwie broni z sojuszniczymi armiami" (rota zmieniona dopiero w trakcie wychodzenia Armii Czerwonej z Polski w 1992 r.). 6. W więzieniu siedział więzień polityczny Józef Szaniawski. Żeby jeszcze bardziej zachęcić Mazurka do radosnego świętowania, przypominam mu, że 4 czerwca 1992 r. obalony został "nieudolny" rząd premiera Olszewskiego, który był wielkim zagrożeniem dla "wolności" wywalczonej równo 3 lata wcześniej przez Polaków! Ale koniec żartów, bo sprawa jest poważna. Solidarność nie wygrała wyborów z 4 czerwca 1989 r., bo ona w nich ... nie startowała. Gdyby było inaczej i brałaby ona w nich udział, to nie mam wątpliwości, że mandaty poselskie uzyskaliby Andrzej Gwiazda i Anna Walentynowicz, albo - gdyby chcieli pozostać związkowcami - osoby przez nich rekomendowane. A mam nadzieję, że Mazurek wie o tym, iż tak się nie stało. Rozentuzjazmowany młodzieńczymi wspomnieniami Mazurek zapomniał, że w wyborach 4 czerwca 1989 r. startował Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, a nie Solidarność. Organizacja związkowa zarejestrowana przez sąd 17 kwietnia 1989 r. była nowym związkiem, a nie tym z lat 1980-81, i słusznie Gwiazda i Walentynowicz odmawiali jej prawa do używania jego nazwy. Pod względem prawnym te dwie Solidarności nie miały z sobą nic wspólnego, a dowodem na to jest choćby to, że do neo-Solidarności trzeba się było ponownie zapisywać (i z góry proszę o nieszantażowanie mnie przypominaniem, że jej wiceprzewodniczącym był Lech Kaczyński, bo to nie ma tu żadnego znaczenia). Związek stworzony w 1989 r. dał prawo używania logo i nazwy Solidarność Komitetowi Obywatelskiemu, składającemu się z doradców Lecha Wałęsy w l. 1980-81 oraz z byłych członków KOR. I pod nazwą Komitet Obywatelski "Solidarność" wystartował on w wyborach. Gdyby to była prawdziwa Solidarność, ta z l. 1980-81, ta Gwiazdy i Walentynowicz, to listy wyborcze układane by były oddolnie, w sposób demokratyczny. Niestety w przypadku Komitetu Obywatelskiego Solidarność tak nie było, o czym być może Mazurek nie wie. Więc dla jego wiedzy zamieszczę kilka cytatów z wywiadu Andrzeja Wielowieyskiego, który jest tu najlepszym z możliwych źródłem informacji na ten temat. Inicjatywa stworzenia tego tworu politycznego, uzurpującego sobie prawo do reprezentowania całego społeczeństwa, wyszła od Bronisława Geremka. Wielowieyski: "Myślę, że momentem istotnym jest kwiecień 1987 roku, kiedy Bronisław Geremek podejmuje decyzję tworzenia Komitetu Obywatelskiego. Trzeba stworzyć organ, który mógłby reprezentować społeczeństwo w sposób pełniejszy i szerszy niż tylko władze związku. Ponieważ Komisja Krajowa, nawet ta tymczasowa, prawda, nieistotne, czy jawna czy niejawna reprezentuje tylko Związek. A tutaj do rozwiązań politycznych potrzeba rozwiązań, nie tylko związku pracowniczego, ale potrzebni są również rolnicy, potrzebna jest młodzież, intelektualiści, różne grupy społeczne i one też muszą być reprezentowane. I w mieszkaniu jego matki na Kijowskiej, pamiętam, wysoko gdzieś tam na którymś piętrze siedzieliśmy wieczorami i tworzyliśmy listy przygotowawcze do tworzenia takiego komitetu. W ciągu kilku tygodni żeśmy to zrobili, Wałęsa to zaakceptował i pod koniec maja, nie pamiętam dokładnie daty, pod koniec maja po raz pierwszy zebrała się tak zwana sześćdziesiątka." (http://ksi.home.pl/archiwaprzelomu/obrazy/AP-11-2…) Zwracam Mazurkowi uwagę na to, że Geremek uznał, iż Solidarność w kształcie z l. 1980-81, licząca 10 mln członków, już nie istnieje. Świadczy o tym to, iż uważał, że nie należą do niej "rolnicy, młodzież, intelektualiści, różne grupy społeczne". Kierowany przez Geremka i jego najbliższych współpracowników, do których należał Wielowieyski, Komitet Obywatelski był w 1988 r. inicjatorem rozmów z władzami. Wielowieyski: "Miałem również dość duży udział w tym, w tym sensie, że chyba takim decydującym momentem to był sierpień 1988 roku, kiedy na nasz wniosek, były nas wtedy cztery osoby: profesor Geremek, profesor Stelmachowski, pani profesor Maria Radomska, rektor SGGW, i ja. Po otrzymaniu pewnego sygnału, że partia chce rozmawiać, postanowiliśmy namówić Wałęsę, żeby zgodził się na rozmowy pomimo ostrych strajków, ostrych starć i awantury, dużego konfliktu, który się właśnie rozpoczynał. No, a my, prawda, próbujemy, że tak powiem, pchnąć sprawę negocjacji i rozmów. To był sierpień 1988 roku i udało się w dwa tygodnie potem, mniej więcej, Wałęsa po długich, że tak powiem, rozmowach, że tak powiem, tarciach w ramach Komisji Krajowej, która była sceptyczna, związkowcy mieli duże zastrzeżenia i nie tylko związkowcy, również niektórzy czołowi działacze, na przykład Michnik czy Kuroń. Były duże wątpliwości, czy warto i czy trzeba hamować akcję strajkową, żeby niekoniecznie pewne i obiecujące rozmowy podejmować. No, ale Wałęsa tę decyzję podjął. Sprawa jest rzeczywiście historyczna w moim przekonaniu. To była decyzja Wałęsy ważniejsza od skoku przez płot w sierpniu 1980 roku." Zatem do rozmów "okrągłego stołu" strona opozycyjna przystąpiła WBREW większości działaczy związkowych. A teraz opis, jak konstruowane były listy kandydatów KO Solidarność: "... zostało zawarte porozumienie i miały być wybory. No i w związku z tym Komitet Obywatelski, prawda, bierze na siebie, takie było zalecenie władz „Solidarności", bierze na siebie zadanie akcji wyborczej. No i ja z kilkoma kolegami otrzymuję zadanie stworzenia zespołu organizacyjnego. Miał on się składać z czterech osób: Kuronia, Artura Balazsa, Heńka Wujca i mnie. Skończyło się na tym, że byliśmy tylko z Heńkiem Wujcem, tamci dwaj mieli co innego do roboty i myśmy we dwójkę, z pomocą żony Henryka Wujca Ludwiki Wujec, zrobiliśmy pełne przygotowanie organizacyjne, to znaczy kandydackie, kandydackie i personalne, do wyborów. Zrobiliśmy to w ciągu dwóch tygodni." Zatem rzekomi kandydaci NSZZ Solidarność byli nominatami 3 osób: Andrzeja Wielowieyskiego, Henryka Wujca i Ludwiki Wujec. A skąd oni wiedzieli kogo nominować?: "mieliśmy kontakt, z grubsza znaliśmy ludzi, mieliśmy kontakt z Komitetami Wojewódzkimi w każdym województwie. Czasami w różnych podregionach, tam przecież tych okręgów wyborczych było trochę więcej. Chociaż nie, raczej one się z grubsza pokrywały z województwami, niektóre województwa miały tam więcej okręgów, na ogół one się pokrywały z sobą. Były po prostu kontakty z naszymi środowiskami wojewódzkimi. Zasada była taka, że my im tam możemy coś proponować albo nie proponować, zależy, jakie to są... Jeżeli to była Łódź, Poznań czy Katowice, no, to myśmy nic nie proponowali, bo dobrze wiedzieliśmy, że w tych Katowicach czy Poznaniu to tam jest dosyć ludzi, którzy, że tak powiem, mogą. Ale w tych słabszych województwach, uboższych, prawda, bardziej wiejskich i bez ośrodków akademickich, no, to myśmy tam wpychali swoich kandydatów. Krótko mówiąc, właściwie to były trzy kategorie - to mogli być działacze związkowi, mogli być profesorowie albo artyści. Na tej zasadzie Andrzej Wajda wylądował w Suwałkach, a Andrzej Szczepkowski gdzie indziej, Holoubek też tam gdzie indziej już był. A różni profesorowie, na przykład prof. Zieliński z Katowic to był w Sieradzu, nasz najlepszy specjalista od prawa pracy. Sam prof. Geremek był, on był Sejmu, nie do Senatu, on był z Suwałk. W każdym razie, powiedzmy, przedstawiliśmy, no, to była pewna oszczędność w wysiłku, prawda, przedstawiliśmy 261 kandydatów, dlatego że przyjęliśmy założenie, że na jedno miejsce, które możemy zdobyć, dajemy tylko jednego kandydata." Zatem tylko w największych miastach społeczności lokalne miały wpływ na dobór kandydatów KO Solidarność. Zdecydowana większość przyszłych posłów i senatorów została przywieziona w teczkach. Nie muszę chyba tłumaczyć nikomu, kto ma jakiekolwiek pojęcie o prawdziwej Solidarności, w której panowała 100-procentowa demokracja, że taki odgórny dobór kandydatów nie byłby w niej możliwy. Wybrane zostały osoby mniej lub więcej związane ze środowiskiem korowskim, a także wywodzące się z Klubów Inteligencji Katolickiej, których Wielowieyski był animatorem. Zatem głosujący w wyborach 1989 r. nie głosowali na Solidarność, lecz na KOR i KIK (w tej chwili ich działacze należą do bliskiego "Gazecie Wyborczej" środowska "Tygodnika Powszechnego"). Symptomatyczna jest tu sytuacja w Radomiu, gdzie wepchnięto na siłę Jana Józefa Lipskiego. Wielowieyski: "Był konflikt w Radomiu i jeździłem do księdza biskupa. Rzeczywiście próbowałem go przekonać i nie chciał się dać przekonać, to wzięliśmy siłą. To było, tak powiem, konfliktowe. Po prostu zgłosiliśmy Jana Józefa Lipskiego, sprawa wydawała się naturalna, prawda, był jednym z twórców KOR-u, był jednym z tych, którzy pomagali ludziom w Radomiu, prawda? (...) Sprawa Lipskiego była jasna, także tutaj to zostało, że tak powiem, zrobione na siłę. Pomimo oporu miejscowych środowisk kombatantów, AK-owców, tam też z nimi rozmawiałem, chłopów. Były tam problemy." Prawda, że to się powinno świętować, Panie Mazurek? Procedura narzucania od góry kandydatów zaogniała konflikty lokalne: Wielowieyski: "Miałem taki ciężki problem pomiędzy Rzeszowem a Mielcem, to charakterystyczny przykład, kiedy Rzeszów wysunął jakiegoś kandydata również na Mielec, bo to również był ich region. Ale miejscowy komitet z miejscowym prałatem na czele: „Że co? Z Rzeszowa kogoś? My mamy tam swojego inżyniera już!". Chyba się nazywał Padykuła, prawda, i tego, jest konflikt, że tutaj nasz komitet, który obejmuje całe województwo, wysuwa jednego kolegę profesora Drausa, później mojego serdecznego przyjaciela. Ale mało mnie nie pobił, bo on przyjechał też, ponieważ uważał, że jest upełnomocniony przez swój komitet, przyjechał na zdjęcie z Wałęsą. Nie było zdjęcia z no i rzeczywiście, że tak powiem, chciał mnie udusić, czemu się nie dziwię. Sprawa była zupełnie naturalna, prawda. No, ale w końcu uznaliśmy, że jeżeli ludzie z Mielca chcą mieć kogoś z Mielca, no, to daję pani, jako przykład." Wielowieyski, postać przecież nie uważana z twórcę III RP, wypowiada się o kandydatach tak, jakby to on ich wraz ze swymi współpracownikami mianował na stanowiska senatorów czy posłów. Na przykład o pochodzącym z Warszawy Włodzimierzu Bojarskim mówi, że go "żeśmy zrobili senatorem z Wałbrzycha czy z Jeleniej Góry", zaś o Tadeuszu Zielińskim - "myśmy go zrobili senatorem z Sieradza". No, gdybym głosował na "zrobionych senatorami" przez Wielowieyskiego i Wujców Bojarskiego czy Zielińskiego, to by mi po przeczytaniu tych słów było bardzo głupio. Ciekawy jestem, czy Mazurkowi również? Wielowieyski obsadził też skład prezydium senatu po wyborach, odrzucając zabiegi Lecha i Jarosława Kaczyńskich o stanowisko marszałka lub wicemarszałka (o Andrzeju Stelmachowskim powiedział, że "zrobiłem go marszałkiem Senatu."). Z tego, co o sobie mówi ojciec Dominiki Wielowieyskiej, która niedawno napisała w GW pean pochwalny na cześć Roberta Mazurka za atak na Dorotę Kanię i innych autorów "Resortowych dzieci", wynika także, że "zrobił prezydentem" Wojciecha Jaruzelskiego (musiał mu pomagać, bo odmówiło głosowania na niego ponad 20 posłów PZPR). Warto zauważyć, że nie wszyscy znani opozycjoniści taką odgórną procedurę doboru kandydatów popierali. Wielowieyski: "Było to bardzo kontrowersyjne i szereg bardzo wybitnych ludzi: Tadeusz Mazowiecki, Halina Bordowska, Aleksander Hal i szereg innych działaczy protestowali. Że powinniśmy być demokratyczni, powinniśmy, że tak powiem, już od początku, powiedzmy, jakoś otwarcie podjąć walkę polityczno-ideologiczną, prawda, dać ludziom szansę wyboru między różnymi orientacjami i tak dalej. No, sprawa była sporna i ważyła się w jakimś sensie, ja razem z innymi kolegami, między innymi właśnie z Geremkiem i z Wujcem, reprezentowaliśmy pogląd, że tylko jeden kandydat. Sprawa jest zbyt poważna, my jesteśmy zbyt słabi, jest to zbyt duże ryzyko. Żadnych podziałów, żadnych kombinacji, powiedzmy." Skąd my znamy to zawołanie, żeby się nie dzielić? Oczywiście - oskarżenie o "dzielenie Polaków" jest do dzisiaj główną bronią stosowaną przeciwko Jarosławi Kaczyńskiemu. Stworzenie jednej listy miało oczywiście sens w przypadku wyborów do Senatu, gdyż w nich dochodziło do bezpośredniej walki kandydatów PZPR z tymi wywodzącymi się z opozycji. Natomiast było katastrofalnym błędem w wyborach do Sejmu. Decyzja Geremka i Wielowieyskiego (wcale nie Wałęsy, który zdaje się akceptował wszystko, co szefowie KO mu zaproponowali) o wystawieniu jednego tylko kandydata w każdym okręgu wyborczym, rzekomo reprezentującego całą Solidarność, odbija się czkawką polskiej demokracji po dzień dzisiejszy. Ona miałaby sens jedynie wtedy, gdyby opozycja przeprowadziła demokratyczne prawybory. Ale to było niemożliwe z powodu braku czasu i słabości struktur związkowych (one się dopiero tworzyły). W związku z tym KO powinien zrezygnować z monopolu na reprezentowanie Solidarności i dać prawo Polakom do głosowania na takich kandydatów, jacy im się podobają - lewicowych, prawicowych czy centrowych. Choroba, na którą choruje polska demokracja, zaczęła się w 1989 r. Jakiś kompletnie nikomu nieznany człowiek (ilu Polaków wie, kto to jest Wielowieyski - 5 czy najwyżej 10 proc.?) ustalał listy kandydatów reprezentujących rzekomo wielomilionową Solidarność. Niektórzy z nich pewnie nigdy nie byli w województwach, które mieli reprezentować. A nawet jeśli jakiś związek z nimi mieli, to patrzyli na to, co się tam dzieje z zewnątrz, z Warszawy. Sam Wielowieyski, który był senatorem z woj. katowickiego, powiedział o sobie, że "nie był w stanie uczciwie reprezentować Ślązaków". Te wybory były wielką okazją na wykreowanie oddolnie lokalnych liderów politycznych, ale wskutek odgórnego narzucenia kandydatów przez KO została ona całkowicie zmarnowana. Zapewne świętujący hucznie 4 czerwca Mazurek powie, że dzięki tej decyzji dostali się do parlamentu ludzie bardzo kompetentni. No nie za bardzo. Taki Andrzej Szczepkowski, którego widziałem wśród aktorów kroczących w pochodzie pierwszomajowym i pozdrawiających tow. Edwarda Gierka w kronice z lat 70., wyświetlanej niedawno w stacji Kino Polska, nie zabrał ani raz głosu podczas obrad plenarnych Senatu. Wielowieyski ocenia, że sprawdziło się 40, a najwyżej 50 proc. kandydatów mianowanych na posłów i senatorów przez niego i Wujców. O połowie swoich nominatów mówi: "To nie byli wszyscy jakoś szczególnie wybitni ludzie. Byli również ludzie tacy, powiedzmy sobie, nie wiem, bardziej przeciętni czy normalni."To słabiutko, skoro miała to być elita reprezentująca to, co najlepsze w polskim społeczeństwie. Eksperyment odgórnego doboru kandydatów się nie powiódł. Skierowana przeciwko obozowi władzy kampania Komitetu Obywatelskiego zamieniła wybory z czerwca 1989 r. w plebiscyt i zapoczątkowała obyczaj głosowania przeciwko komuś, a nie za kimś. Wszystkie wybory według takiego scenariusza teraz przebiegają - establishment "okrągłostołowy" obsadza jakichś "wrogów wolności" (ostatnio są to oczywiście Kaczyński i PiS) w roli złych "komuchów" i każe głosować przeciwko nim. Nie ma znaczenia na kogo się głosuje, ważne przeciwko komu. Odkryta 25 lat temu i wciąż doskonale się sprawdzająca metoda robienia wyborców w balona, jest z pewnością istotnym powodem świętowania 4 czerwca przez Mazurka! Cieszy go też z pewnością to, że pokłosiem decyzji KO o wystawieniu jednej listy była dosyć niska frekwencja, spowodowana bojkotem wyborów przez osoby przywiązane do ideałów Solidarności, których wyrazicielami byli Gwiazda i Walentynowicz. Bardzo wesołym efektem sztucznej jedności była radująca szczególnie środowisko korowskie tzw. wojna na górze (to żart rzecz jasna :)), do której doszło, gdy Wałęsa zorientował się, że nie ma praktycznie żadnego wpływu na posłów i senatorów reprezentujących rzekomo związek, któremu szefował. Geremek i jego otoczenie oburzali się na niego, że pod wpływem braci Kaczyńskich zażądał nowych wyborów i stanowiska prezydenta dla siebie. Niewątpliwie warto świętować z Mazurkiem to, że trwałym skutkiem wystawienia przez KO kandydatów przywiezionych w teczkach jest sposób funkcjonowania partii w Polsce. Nieprzypadkowo mają one charakter wodzowski, są tworzone od góry i podporządkowane rozkazom ich szefów. Niezwykle pocieszne jest też to, że innym trwałym efektem jest bardzo niska frekwencja w wyborach, spowodowana tym, że zwykli wyborcy nie mają poczucia wpływu na kandydatów, na których głosują. Oni słuchają się swoich szefów, obsadzających listy wyborcze, a nie zwykłych ludzi. Ponieważ wyborcy są przekonani, że niezależnie od tego na kogo oddadzą głos, ich dola się nie zmieni, to po prostu w ogóle nie głosują. Powiem szczerze, że jest jeden skutek wyborów z 4 czerwca 1989 r., który mnie cieszy może nawet bardziej, niż Mazurka. Decyzja o wymuszenkiu sztucznej jedności przeciwników systemu komunistycznego okazała się fatalna dla środowiska korowskiego, które stworzyło potworka politycznego pod nazwą Unia Demokratyczna. Zmieścić się w niej mógł każdy, kto chciał - od konserwatywnych antykomunistów takich Jan Maria Rokita, poprzez liberałów w rodzaju Leszka Balcerowicza, po socjaldemokratów typu Jacek Kuroń. Taka zbieranina polityczna nie mogła stworzyć partii, która byłaby zdolna pozyskać szersze poparcie społeczne. Mimo poparcia "Gazety Wyborczej", po kilkunastu latach funkcjonowania ten potworek polityczny zdechł. Radość moją mąci jedynie to, że smród polityczny bijący z ulicy Czerskiej wciąż po nim pozostał. Zastanawiam się, jak Mazurek i Komorowski (nb. aktualny prezydent nie głosował 25 lat temu!) mogą twierdzić, że Solidarność w wyborach 4 czerwca 1989 r. zwyciężyła, skoro w Sejmie "okrągłostołowym" nie było klubu noszącego taką nazwę! Istniał natomiast Obywatelski Klub Parlamentarny, do którego weszli kandydaci Komitetu Obywatelskiego Solidarność. Przewodniczący NSZZ Solidarność Lech Wałęsa zorientował się jesienią 1989 r., że nie ma na niego wpływu i dlatego wywołał "wojnę na górze". Symptomatyczne jest, że władze tego związku nie zostały zaproszone na obchody 25-lecia wyborów z 4 czerwca 1989 r. Jak to możliwe, skoro to niby Solidarność je wygrała? Triumfator nie bierze udziału w uroczystościach triumfalnych? Jeśli Mazurek wciąż uważa, że w 1989 r. zwyciężyła Solidarność, to chciałbym, żeby ustalił, ilu z byłych posłów i senatorów wybranych z list KO należy w tej chwili do związku zawodowego o tej nazwie (chodzi mi rzecz jasna o osoby żyjące). Ja zaryzykuję i w ciemno odpowiem, że żadna! Sądzę, że to, co wyżej napisałem wystarczy do dania odpowiedzi negatywnej na postawione przez Mazurka w tytule jego tekstu pytanie, "czy odrzucenie 4 czerwca to nie odrzucenie zwycięstwa Solidarności?" Nie, bo żadnego zwycięstwa prawdziwej Solidarności, tej Gwiazdy i Walentynowicz, w 1989 r. nie było! Chociaż bardzo radosny, to zdaje się, że Mazurek nie dałby się za Święto Wolności pokroić, bo pisze: "Że 4. czerwca to marna data? No dobrze, a jest jakaś inna?" Jakby poszukać, to by się może jakąś znalazło! Ja proponuję 22 grudnia, dla upamiętnienia dnia, gdy w 1989 r. opuścił więzienie Józef Szaniawski, nazwany przez Sąd Najwyższy "ostatnim więźniem PRL"! Można też nazwać Świętem Wolności 18 września, dla upamiętnienia wyjazdu z Polski ostatniego kontyngentu Armii Czerwonej w 1993 r. (byłoby to zresztą symboliczne nawiązanie do 11 listopada 1918 r., gdy w Warszawie Polacy rozbrajali żołnierzy niemieckich). Do niedawna uważałem, że dzień 4 czerwca mogą uroczyście obchodzić jako Święto Wolności jedynie manipulatorzy i zmanipulowani przez nich głupcy. Po przeczytaniu tekstu Mazurka zrozumiałem, że się myliłem, bo on się w żadnej z tych grup nie mieścił. Teraz wiem, że 4 czerwca hucznie świętują: manipulatorzy, głupcy i ... Mazurek!