"Jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony" - te słowa, wypowiedziane przez greckiego wodza Pyrrusa po odparciu ataku Rzymian i zmuszeniu ich do odwrotu w bitwie pod Ausculum (279 r. pne), mógłby powtórzyć dzisiaj, po zwycięskim referendum w Warszawie, Donald Tusk. Broniąca prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz koalicja, do której oprócz polityków PO wchodzili celebryci i dziennikarze prorządowych mediów, poniosła w tej bitwie o stolicę tak wielkie straty, że prawdopodobnie przegra kolejne starcie, do którego dojdzie za rok.
Przypomnę, że zwrot "pyrrusowe zwycięstwo" oznacza zwycięstwo osiągnięte nadmiernym kosztem, np. z dużymi stratami w ludziach i sprzęcie wojennym, które są nieproporcjonalne do osiągniętych efektów. Król Epiru bitwę pod Ausculum wygrał (trzeba tu jednak zauważyć, że niektórzy historycy twierdzą, że była ona nierozstrzygnięta), jednak jego wojsko poniosło w niej bardzo duże straty (kilkadziesiąt procent składu osobowego), które były nieodwracalne, gdyż tocząc wojnę na obcym terytorium nie miał możliwości werbunkowych. Natomiast pokonani Rzymianie mogli łatwo uzupełnić swoje legiony nowym zaciągiem. Ostatecznie Pyrrus wojnę przegrał i wrócił do Grecji.
Takich problematycznych zwycięstw było w historii więcej. Należy do nich choćby wygrana Napoleona we wrześniu 1812 r. pod Borodino, gdzie cesarz Francuzów zmusił do wycofania się z pola walki dowodzoną przez Michaiła Kutuzowa armię rosyjską, ale jej nie rozgromił, bo przestraszony ogromnymi stratami wojsk francuskich nie zdecydował się rzucić do boju elitarnej Gwardii Cesarskiej, uzasadniając to tak: "Nie pozwolę na zniszczenie mojej Gwardii. Będąc 800 mil od Francji nie zaryzykuję utraty moich najlepszych rezerw!" Jak się później okazało, Napoleon popełnił wielki błąd, bo chociaż zdobył opuszczoną przez Rosjan Moskwę, to dysponujący wciąż wielką armią car Aleksander ani myślał się poddawać. Jak wiadomo cesarz Francuzów całą wojnę przegrał, a z 47-tysięcznej Gwardii Cesarskiej nic nie zostało, bo została pokonana przez głód, mróz i partyzantów (przeżyło zaledwie kilkuset gwardzistów).
Kunktatorską taktykę Napoleona w bitwie o Moskwę zastosował Donald Tusk w bitwie o Warszawę, z tym, że on uznał, iż wygraną da mu użycie samej przybocznej gwardii partyjno-medialno-celebryckiej, która wezwała do bojkotu referendum, bez angażowania reszty swojego wojska. Bał się zaryzykować rzucenia do boju wszystkich sił i dlatego wycofał pozostałe swoje oddziały z placu boju. Wezwanie do bojkotu referendum w sprawie odwołania Gronkiewicz-Waltz przyniosło mu zwycięstwo, ale wskutek demobilizacji armia wyborcza PO stopniała o jakieś 20-30 proc. I są to straty bezpowrotne. Zdemobilizowani przez wodza PO wyborcy już nie dadzą się nabrać na hasło głosowania przeciwko PiS-owi, bo przecież ci, którzy cieszą się w tej chwili z wyniku referendum, wypowiadają się tak, jakby nie było już takiej potrzeby. Skoro prorządowi dziennikarze z Tomaszem Lisem na czele ogłosili, że PiS nigdy w Warszawie nie zwycięży, to znaczna część antykaczystowskich wyborców, głosujących dotąd na PO, w przyszłorocznych wyborach samorządowych nie weźmie udziału, a niektórzy z nich poprą kandydatów innych ugrupowań politycznych (niekoniecznie będą to partie, bo np. Ryszard Kalisz może stworzyć tzw. komitet bezpartyjny). Wskutek tego PO na pewno nie uzyska takiego poparcia, żeby rządzić samodzielnie, a niewykluczone, że w ogóle straci władzę.
Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w bitwie o Warszawę bardzo się osłabiła gwardia medialno-celebrycka, której włączenie się do walki rozstrzygało na korzyść PO kampanie wyborcze w l. 2007-2011. Popierając bojkot warszawskiego referendum, prorządowi dziennikarze i celebryci, którzy wcześniej brali udział w kampaniach profrekwencyjnych (pisałem o nich w notce "Twój głos ma sens" - http://blogpress.pl/node/17686), zbłaźnili się całkowicie i stracili całkowicie moralne prawo do wygłaszania jakichkolwiek apeli do wyborców. Antykaczystowskie błazny będą wyglądać bardzo śmiesznie, nawołując za rok do pójścia do urn wyborczych, skoro w tym roku nawoływali, żeby tego nie robić.
Z medialno-celebryckiej gwardii przybocznej Tuska dezerteruje coraz więcej weteranów wojny z kaczyzmem (np. tygodnik "Wprost", który atakuje tak ważnych ludzi Tuska jak minister Sławomir Nowak, a także aktor Jacek Poniedziałek czy scenarzystka Ilona Łepkowska, którzy nie zostawiają suchej nitki na Gronkiewicz-Waltz). W kampanii warszawskiej skompromitował się także prezydent Bronisław Komorowski, który w ostatnią niedzielę zamiast pójść do lokalu wyborczego pojechał na grzyby. Toż to będziemy się z niego śmiać, gdy w przed następnymi wyborami ogłosi się znowu patronem akcji profrekwencyjnych!
Zwycięstwo odniesione przez PO w bitwie o Warszawę zostało zatem okupione przez nią ogromnymi stratami polityczno-wizerunkowymi (do wymienionych wyżej kwestii należy doliczyć oskarżenia wysuwane przez opozycję o naruszanie przez wysokich urzędników państwowych i samorządowych należących do PO standardów demokratycznych, np. poprzez naciskanie na podległych im urzędników niższego szczebla, żeby nie głosowali w referendum, brak rzetelnej informacji o adresach lokali wyborczych itp.). Wątpliwe nawet, czy wynik tego starcia można uznać za wygraną rządzącej partii, bo przecież 95 proc. głosujących chciało odwołania HGW. A przecież Tusk miał szansę na odniesienie wielkiego zwycięstwa, gdyby podjął ryzyko i wezwał zwolenników swego ugrupowania do głosowania za wiceprzewodniczacą PO. Jest bardzo prawdopodobne, że wtedy PO by tę bitwę o Warszawę wygrała, gromiąc opozycję. Słabnąca z dnia dzień partia rządząca dostałaby dzięki temu tryumfowi wiatr w żagle, który mógłby pomóc jej w odniesieniu zwycięstw w cyklu wyborów, który zacznie się w przyszłym roku.
Tak jak Napoleon w bitwie o Moskwę w 1812 r., Tusk bał się rzucić do walki o Warszawę wszystkie swoje oddziały, wskutek czego wygrana jest połowiczna i nic mu daje. Poniósł przy tym znaczne straty, które są nieodwracalne, a jego wrogowie zahartowali się w boju oraz zwarli szyki i teraz będą go wspólnie, po partyzancku, atakować z różnych stron. Tusk znajduje się w tej chwili w takim samym położeniu jak Pyrrus po bitwie pod Ausculum. Jeśli odniósłby jeszcze jedno takie zwycięstwo jak w bitwie o Warszawę, to byłby już na pewno zgubiony. I jest też w takiej samej sytuacji jak Napoleon po bitwie o Moskwę - rządzi w stolicy, ale jest otoczony ze wszystkich stron przez wrogów i nie może liczyć na posiłki. Francuzi utrzymali władzę w stolicy Rosji przez krótki okres, po którym ją oddali i zostali rozgromieni, a z Cesarskiej Gwardii nic nie zostało. I taki sam los czeka platformersów i celebrycką gwardię Tuska w Warszawie.
Nie każda zatem zwycięska bitwa przybliża zwycięstwo w wojnie. Zdaje się, że nie wiedzą o tym ci politycy, politolodzy, dziennikarze, blogerzy i inni komentatorzy, którzy tak się cieszą z pyrrusowego zwycięstwa PO w Warszawie. Wielu z nich dopatruje się przy tym przyczyn zbyt niskiej frekwencji w refendum w użyciu przez PiS litery "W" na plakacie nawołującym warszawiaków do głosowania. Ponoć miało to ich odstraszyć od pójścia do urn, bo rzekomo było to nawiązanie do Godziny "W", kryptonimu początku Powstania Warszawskiego. Nie chcę wdawać się w rozważania, czy rzeczywiście było to świadome odwołanie się przez twórców plakatu do Powstania'44 (raczej w to wątpię, gdyż z tego powodu, że zostało ono przegrane, to nawiązywanie do niego byłoby złym prognostykiem przed referendum). Ale skoro już ta kwestia w komentarzach się pojawia, to chciałbym cieszącym się ze zwycięstwa PO w warszawskiej bitwie o HGW przypomnieć, że niecały rok po Godzinie "W" Niemcy ponieśli ostateczną klęskę. I zwycięska bitwa o Warszawę z powstańczym wojskiem nie uchroniła okupantów od nieuchronnej przegranej w wojnie. I taki los czeka też platformersów! Za rok Gronkiewicz-Waltz w Warszawie już nie będzie rządziła!
- Zaloguj się aby dodawać komentarze
- 1470 widoków
molasy
Manewry