Salon warszawski

Przez Leopold Tynenhauz , 14/01/2012 [22:14]
Tak naprawdę wciąż jesteśmy osobami tegoż samego dramatu. Scena „Salon warszawski” z III części „Dziadów” Adama Mickiewicza jest odgrywana iteracyjnie od prawie 200 lat. Zmieniają się tylko maski aktorów, lecz ta manichejska walka o rząd dusz nad Wisłą wciąż trwa. Chociaż obecnie siły kosmopolityczne mają niewątpliwą przewagę, to historia podpowiada nam, że stan ten nie będzie trwał wiecznie. Jednakże są przesłanki wskazujące na to, że tym razem narodowa lawa będzie się rozgrzewać znacznie dłużej… Wydaje mi się, że jedna za stron tego odwiecznego sporu posunęła się za daleko. Niestety po 10 IV 2010 r. spektakl opluwania majestatu Rzeczypospolitej wcale nie został zdjęty z afisza. Okazało się, że był to zbyt dochodowy interes, by tak po prostu zrezygnować z jego wystawiania. Sam nie jestem tu bez winy. Przyznam, że za życia nie do końca doceniałem rolę Lecha Kaczyńskiego. Jego obecność była dla mnie czymś oczywistym i powszednim. Zawsze miałem to poczucie, że jest Ktoś, kto personifikuje wizję Polski bliską romantycznej, mickiewiczowskiej tradycji. Tym bardziej niejednokrotnie odczuwałem niedosyt i złość, kiedy wydawało mi się, że Prezydent przegrywa wizerunkowo ze swoimi adwersarzami. Ale kiedy go zabrakło, zdałem sobie sprawę, że wraz z jego odejściem nie starczyło już w naszym życiu publicznym miejsca dla pewnych aksjomatów politycznych. Okazało się, że suwerenność Polski w ramach Unii Europejskiej nie jest wartością samą w sobie. Jeszcze bardziej zdumiała mnie łatwość, z jaką koncepcja federalistyczna została zaaprobowana przez medialny mainstream. Owa suwerenność Polski, która w nurcie polityki europejskiej była obecna w koncepcji „Europy ojczyzn”, jest rzeczą niezwykle subtelną. Sądzę, że nie tylko Polacy rozumieją to zagadnienie immanentnie. Przecież w XIX w. owe marzenia o narodowej podmiotowości były udziałem również Włochów, Węgrów, Niemców, Greków i Belgów, którzy niejednokrotnie stawali zbrojnie do walki bądź to o niepodległość, bądź to o zjednoczenie. Tok myślenia zakładający, że narody europejskie, które przecież są tak bardzo zróżnicowane kulturowo, historycznie i ekonomicznie, rozmyją się w internacjonalistycznej masie, swoimi korzeniami sięga do marksizmu czy też proudhonizmu. Różnica polega na tym, że wówczas owym internacjonalistycznym spoiwem miała być klasa robotnicza, zaś dzisiaj tym spoiwem ma być zbiór biurokratycznych przepisów i norm. Tak jak w XIX w. patriotyczna młodzież nie miała rozeznania "who is who" w życiu politycznym Warszawy, tak samo dzisiaj pod płaszczykiem prawicowego światopoglądu zawrotne kariery robią różnej maści trefnisie. Kiedy 29 XI 1830 r. podchorążowie przy wsparciu pospólstwa i plebsu Warszawy wyparli siły rosyjsko-polskie (sic!) z miasta, spiskowcy przekazali władzę grupie, którą uznawali za prawdziwą elitę narodową. Niestety panowała wówczas kompletna dezinformacja odnośnie faktycznych intencji nadwiślańskiego establishmentu. Projekt „Polonia Restituta” nie był w smak ówczesnej elicie, dla której wskrzeszenie Polski oznaczałoby utratę przywilejów. Czy w dzisiejszych czasach czeka nas podobny scenariusz? Czy warszawski patrycjat, który z pogardą spogląda na ten prowizoryczny namiot na Krakowskim Przedmieściu, nawiąże do tradycji swych duchowych protoplastów? Wiele wskazuje na to, że tak. Zauważmy, że wyłowione z Wisły zwłoki pewnego szyfranta nie wzbudziły większego zainteresowania opinii publicznej, podobnie jak sprawa Cichowskiego w czasach Kongresówki. Bal u Senatora został zastąpiony tańcami celebrytów i aktorami z telenowel. Letarg trwa w najlepsze, a narodowa wspólnota spokojnie kroczy w kierunku przepaści, jak na rysunku Andrzeja Krauzego. I tylko senator Nowosilcow ma sen spokojny…
Domyślny avatar

uparty

13 years 9 months temu

Po pierwsze mamy lepsze rozeznanie personalne, po drugie jesteśmy dalej niż w pół drogi do stworzenia sobie własnych elit. Jeśli chodzi Prezydenta Kaczyńskiego to sprawa jest bardziej skomplikowana. Był on niewątpliwie "nasz", był żarliwym patriotą i człowiekiem bardzo sprawnym w działaniu, ale jednocześnie był środowiskowo "ich". Był profesorem prawa, wykładowca na państwowym uniwersytecie - czyli był w samym środku środowisk tworzących "salon". Jego obecność powodował, że salon nie miał pełnej swobody w zwalczaniu naszego środowiska, jego obecność powodowała podział salonu i to bardzo przeszkadzało najgorliwszym karierowiczom. Myślę, że to była główna przyczyna dla której przystąpili oni wszyscy, co prawda po fakcie ale jednak przystąpili, do zamachowców smoleńskich. Mamy więc sytuację zgoła odwrotną niż w 1830 roku. To nie patrioci robili zamach na arcyksięcia a właśnie karierowicze! Poza tym my mamy własne środowisko. W 1830 roku takiego środowiska nie było. Podchorążowie byli w większości nie z Królestwa a Litwy. Byli oczywiście Polakami ale nie tylko! Środowiska czysto polskie zostały niejako uwikłane w Powstanie Listopadowe! Stąd też nazwijmy to "ambiwalentny" ich stosunek do tego "przedsięwzięcia". Następna spraw to kwestia rzekomo romantycznej wizji pisowskiego patriotyzmu. Jestem pisakiem i znam wielu ludzi, którzy popierają bądź popierają pis bądź są w środowiskach około pisowskich. W nas jest tyle romantyzmu co ile np w młotku do wbijania gwoździ. Spadkobierczynią tradycji romantycznej jest wyłącznie PO. To PO odwołuje się do romantycznego świata wizerunków. My mówimy o pieniądzach, czynszach, interesach geopolitycznych i innych konkretnych sprawach a oni nie. Myślę z resztą, że właśnie post romantyzm PO jest przyczyną dla której platforma jest jeszcze straceńczo popierana przez tak wielu ludzi. Nikt poza nią nie odwołuje się do tej tradycji, nikt nie mówi o tym że trzeba być ładnym, nie mówi o cudach niewidach, nie odwołuje się do mitycznej Europy itd, itp. Myślę, że jest zupełnie inaczej niż 1830 roku
Leopold Tynenhauz

Bardzo dziękuję za ten komentarz. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w moim tekście nie porównywałem Lecha Kaczyńskiego do Konstantego Pawłowicza. Starałem się tylko zarysować linię podziału ideologicznego, która w moim odczuciu przebiega zupełnie podobnie jak przed 200 laty. Nie jestem pewien, czy obecnie mamy dużo lepsze rozeznanie "who is who". Popatrzmy na liczbę secesji w PiS-ie. Wszak ludzie, którzy do niedawna byli jeszcze w ścisłym kierownictwie tejże partii, dzisiaj są już w innych ugrupowaniach. Byliśmy świadkami wielu wolt światopoglądowych najróżniejszej maści autorytetów, dlatego byłbym b. ostrożny w tej materii. Nie przeceniałbym znaczenia czynnika etnicznego w kontekście Nocy Listopadowej. Ten zryw zakończył się sukcesem przede wszystkim dzięki zaangażowaniu się plebsu i pospólstwa Warszawy, a przecież te kręgi społeczne były w zdecydowanej większości polskie. Problem leżał po stronie tzw. elity, a zwłaszcza generalicji polskiej, która w rzeczywistości nie chciała Polski niepodległej (Jerzy Łojek). Pisze Pan tak, jakby romantyczna tradycja była powodem do wstydu. Czyż wsparcie dyplomatyczne udzielone Gruzji w 2008 r. przez Lecha Kaczyńskiego nie wpisywało się w najlepsze archetypy romantyczne? Przecież na pozór to przedsięwzięcie nie miało większych szans, a mimo to odniosło swój wymierny skutek w postaci zaprzestania agresji rosyjskiej na Gruzję. Jednocześnie z przykrością muszę przyznać, że nie odnajduję w PO tych pierwiastków romantycznych, o których Pan pisał. Widzę za to zaskakującą zdolność adaptacyjną do zmieniających się uwarunkowań geopolitycznych. De facto w polityce zagranicznej od katastrofy smoleńskiej Polska odwróciła sojusze: zbliżyła się do Rosji (nie dostając nic w zamian), zostawiając Łotwę, Estonię, Ukrainę i Gruzję.