Czas zamknięty na kłódkę.

Przez jwp , 22/10/2011 [18:29]

Działa to radio ? Tak, tylko trzeba naprawić !!!

  • Córeczko! Pójdziesz do sklepu, na Senatorską, do Cwałoszynskich. Kupisz 30 deko leberki, a potem kup ze cztery bułki – te po pięć groszy – najlepiej tu obok, u Serafina pod 19, albo u Sobesty! I kup cukierki – mlekosłód, 10 deka...

  • Rysia, słuchajże siostra, wiesz co – jak będziesz szła do sklepu, to zobaczże czy chłopaki grają na Salwatorskiej w gałę!

Dzisiaj gościmy mojego przyjaciela Jacka Chruścińskiego i jego wspomnienia.

Nie ma już tamtych sklepików na Zwierzyńcu, nie ma knajpy Dawidsona, ani kolonialnego sklepu pani Horwathowej na rogu Senatorskiej i Kraszewskiego, ani masarni Chodurki na Słonecznej, nikt dziś nie kupuje „na książeczkę”, nie pakuje w papierowe rożki cukierków z wielkiego, szklanego słoja... Nie ma nawet Słonecznej ani Prywatnej! Znikły chłopskie furmanki z Placu Na Stawach, wozacy w długich gumofilcach nie okrywają już w zimie kraciastymi kocami parujących, parskających kłębami białej mgiełki koni...

Okolice krakowskich placów targowych – tych najsłynniejszych – obu Kleparzy, Placu na Stawach, Hali Targowej na Grzegórzkach i wielu pomniejszych, zawsze wypełniał barwny tłum. Gromada przekupniów i handlarek oferujących sery, jaja, żywy drób, śmietanę z wielkiej blaszanej bańki, cielęcinkę z pokątnego uboju. Wśród gołębiarzy zachwalających swych pupili, podkrakowskich chłopów sprzedających ziemniaki wprost z wozów, krzykliwych bab, zakutanych we wzorzyste chusty „a spróbujże paniusiu syrka – nie kwaśny”, przewijali się węglarze, umorusani potwornie, żylaści, krzepcy mężczyźni, gotowi w każdej chwili znieść pani szanownej węgiel do piwnicy! Głośno zachwalali swój towar sprzedawcy przeróżnych maści, na szczury, na lumbago, na kaszel. Pokrzykiwali specjaliści od wycinania nagniotków, psiego sadła, kociej skóry, druciarze łatający garnki. Byli tam i szlifierze, dźwigający na ramieniu swój warsztat – napędzany nogą mechanizm maszyny do szycia, poruszający kamienne koła szlifierki. Ostrzyli noże, nożyczki, wielkie kuchenne tasaki. Krążyli w tłumie Cyganie, sprzedając błyszczące patelnie własnego wyrobu, a i cygańskich zespołów muzycznych nie brakowało. Konkurowali oni zawzięcie z tuzinami podwórkowych orkiestr i solistów, którzy docierali nawet do samego serca miasta – Rynku. Niczym pomniki trwali na swych posterunkach, jak choćby ów niewidomy skrzypek, na rogu Szewskiej, obok uwielbianego przeze mnie wówczas koktajlbaru, gdzie pyszne lody i prawdziwa bita śmietana, gdzie rodzice na kawkę, kremówkę... No chyba, że do Zakopianki na Planty, do ogródka...

W ludzkim gąszczu na targowiskach pełno też było zawsze lumpów, meneli i agarów, barwnych, nieraz nietuzinkowych postaci, naciągaczy, karcianych oszustów, graczy w „koniki” i „trzy karty”, a i zwykłych łaziorów, popijających tanie winko za rogiem albo w okolicznych zaroślach ćwiartkę z czerwoną naklejką. Pomiędzy nimi często „parkowali” swoje wózki inwalidzi. Nieraz byli to handlarze lewego towaru – mobilne meliny – pod kocami ukrywający kilka flaszek alkoholu lub trefną Doxę, ściągniętą przed chwilą klientowi, co to pod dobrą datą przyszedł kupić kwiatki dla kochanej małżonki... W latach gomółkowskiej szarzyzny, widziało się na ulicach Krakowa wielu ludzi kalekich – beznogich, sparaliżowanych, przemierzających ulice naszego miasta na inwalidzkich wózkach. Mnogość ich wynikała zapewne z potworności nieodległej jeszcze Wojny Światowej, ale i z gwałtownego rozwoju komunikacji i miłości do wódeczki... Starsi inwalidzi kuśtykali często dumnie obwieszeni miniaturkami odznaczeń, wsparci na długich drewnianych kulach, sięgających łękami aż pod pachy. Puste nogawki spodni starannie podwinięte i zaprasowane, falowały smutkiem jak pozbawione wiatru żagle... Młodzież, tak często z fasonem wyskakująca z tramwaju, wisząca na jego stopniach w pamiętnych „winogronach”, równie często traciła pod owym tramwajem nogi, ręce, a czasem i życie! Tragiczne kadłuby okaleczonych, młodych jeszcze ludzi, poruszały się na przedziwnych konstrukcjach – drewnianych platformach z kółkami lub bolidach-samoróbkach, przerobionych ze starych rowerów, wózków dziecięcych... Niektórzy – zamożniejsi, mieli wygodniejsze pojazdy inwalidzkie z prawdziwego zdarzenia – napędzane korbami, lub dzwigniami, z łańcuchową przekładnią. Jedni i drudzy jednakowo bezradni wobec bezduszności barier urzędniczej obojętności, schodów, krawężników i setek przeszkód niezauważalnych dla pełnosprawnych ignorantów. Oczywiście szczególne zainteresowanie wzbudzały samochody (?) inwalidów – trójkołowe, pokryte ceratą dziwaczne wehikuły, pyrkające błękitnymi obłoczkami dymu z rur wydechowych motocyklowych silników. W ogóle przeróżne pojazdy podjeżdżały wówczas pod targowe place Krakowa. A to pół-motor pół-wóz konny, efekt zawziętej pracy jakiegoś bezimiennego konstruktora, a to rower z doczepionym starannie spalinowym silniczkiem, a to zespawany misternie pojazd ze stalowych rurek, kawałków metalowego wózka i przodu starego poczciwego Junaka. Oczywiście królowały zdezelowane Żuki i Nyski, ale spotkać można też było i francuską furgonetkę z demobilu żandarmerii czy jakiś przerdzewiały gazik z Unrry. W słoneczne, pogodne dni, nad falującym, kolorowym tłumem wypełniającym po brzegi targowiska, unosił się duszny zapach potu, koni, ptasich i króliczych ekskrementów oraz – szczególnie po południu – przemożny fetor gnijących jarzyn, liści i śmieci... Wszystko to znikało wieczorem, ustępowało lśniącej czystości, cofało się do kanalizacyjnych kratek pod naporem strumieni wody z gumowych szlauchów dozorców.

W niedzielę plac zamierał. Nie były to jeszcze czasy giełd staroci czy bazarowego panoptikum. Wszak niedziela – szczególnie taka słoneczna – to wówczas planty wypełnione tłumem dostojnie spacerujących krakowian. „Moje uszanowanie panu prezesowi!” „Witam panią doktorową”, „Rączki całuję!” „Kłaniam się, kłaniam”... Panowie w nienagannie wyprasowanych garniturach, rękawiczki, kapelusze... Ach! Borsalino, stetsony, panamy. Damy w piętrowych koafiurach, tapirach, kokach, w razie deszczu chronionych pod celofanowe kapturki. Sukienki, garsonki, szpilki... Ławeczki, od lat zajmowane przez tych samych radców, dyrektorów, mecenasów, doktorów, redaktorów, szanownych prezesów i ministrów. Ba! Składane krzesła, wypożyczane za opłatą na Plantach – oczywiście z rezerwacją! W kawiarenkach kawusia, kremówka (nie napoleonka!), a dla dzieci kolorowe balony na rogu, wielkie czerwone lizaki i lody na patyku, Bambino za 2,60 albo Pingwiny w czekoladowej polewie, sprzedawane na ulicy z pudeł wypełnionych suchym lodem. Woda z malinowym sokiem z saturatora albo oranżada w butelce z krachlą na Błoniach, gdzie pełno ludzi polegujących na kocykach, na dużych ręcznikach, a nawet na rozpostartych na trawce marynarkach.

Szczególnie kraśniały krakowskie targowiska w dni tak zwanych świąt państwowych. Pośród łopoczących na wietrze flag ustawiano estradę, na której ku uciesze mieszkańców można było na żywo zobaczyć gwiazdy lokalnego parnasu. Przy akompaniamencie wystrzałów z „korkowców”, przeróżnych pistoletów na kabzle, drewnianych pompek wyrzucających z hukiem przywiązany papierowym sznurkiem korek, pudełek gdaczących przy pociąganiu za sznureczek, wśród wrzasku dzieciaków z „kogutkami”, plastikowymi zegarkami i żabkami z żelu, kolorowymi kulami jojo na gumce, w asyście galowo udekorowanych kolorową bibułą rowerów i hulajnóg... A wieczorem tłumy szły na potańcówkę na dechach albo objazdowe kino przypominało chrapliwy głos folksdeutscha i nieśmiertelne: „obrońcy polskiej Poczty, podajcze sze! Wasz opór jest beznadżejny”.

Teraz w niedzielę już inny tłum wypełnia plac targowy. Pośród bukinistów i sprzedawców wszystkiego, raczej królują dresy i popelinowe jesionki. W tym istnym silva rerum, na rozłożonej gazecie leży towar: urwany kabel, jeden but, połamana ramka od komunijnego obrazka, butelka po łąckiej śliwowicy, niekompletny rocznik „Dookoła Świata”, dwie stare książki po niemiecku i radio Koliber. Przechodzący menel, z nosem jak truskawka, w białej niegdyś koszuli i lekko prześwitującej na łokciach marynarce zapytuje Himmilsbachowskim głosem:

  • Działa to radio?

  • Działa, tylko trzeba naprawić!!!

Pada równie chrapliwa odpowiedź. Sączy się winko z plastikowych flaszek, piwko z owiniętych gazetą puszek, z przyczajki – w konspiracji – bo Straż Miejska goni. Tu zdobędziesz zapomnianą płytę Steni Kozłowskiej, nieosiągalną normalnie anatomię Bochenka, brakujący od 30 lat widelec z serwisu babci czy wreszcie pisany gotykiem wykaz członków Ochotniczej Straży Pożarnej w Bytomiu – pardon – w Beuthen! Niedrogo nabędziesz tutaj oryginalne odznaczenia z I Wojny Światowej, czy spod Monte Cassino – a i o ptasich zwyczajach pogadać można przy okazji. Dokupisz dziecku kolejny wagonik elektrycznej kolejki, poszerzając przy tym swoją wiedzę z zakresu budowy parowozu BR 38! Wokoło pełno rzekomych Kossaków, Fałatów, Setkowiczów, Nikiforów i Karpińskich, a za zakrętem Rembranty i van Goghi... Dalej sterty map, przewodników, kryminały i Harlequiny, komiksy z kapitanem Klossem i encyklopedie, słowniki i kolorowe gazetki dla dorosłych. Wojskowe rarytasy i plastikowe wytłoczki wspominające wycieczkę do Wieliczki lub zwiedzanie Wałbrzycha... Las rzeczy! A i kapela cygańska przemknie czasem jak przed laty i stary szklany syfon lub pas do ostrzenia brzytwy przywołają rzewne wspomnienia.

Skrzyżowanie ulic Brodowicza i Bandurskiego. Na otaczającej narożną posesję siatce ogrodzeniowej, wisi zardzewiała kłódka. Mało, kto wie skąd się tam wzięła... Lata temu, w tym miejscu, siedząc na wózku inwalidzkim prosił o jałmużnę stareńki kaleka. Codziennie rano, rodzina wypychała wózek na ów narożnik, pozostawiając staruszka na swoistym posterunku aż do wieczora. Nie wiem czy w obawie przed kradzieżą wehikułu, czy może w obliczu niesforności inwalidy, bądź zakusów jego kolegów na wspólne udanie się na piwo – tak czy owak wózek był przypinany do siatki ogrodzeniowej za pomocą owej kłódki, wiszącej do dziś jako memento tamtych czasów i obyczajów.

Jacek Chruściński

26.06.2004 r.

A teraz z innej beczki.

Tubylczy

Nowi ludzie budują swoją codzienność na cmentarzach przeszłości. Zarzygane chodniki, walające się wszędzie puszki po piwie i butelki po wódce, grupki podpitej młodzieży, mijany patrol straży miejskiej, dochodzące krzyki jakiejś karczemnej awantury. Nocne obrazki z krakowskich Plant. Kamienice pięknie odmalowane, rzucają się w oczy kolorowe szyldy. Co krok jakiś sklep, mnóstwo restauracji i pubów. Miasto straciło jednak swoją dawną duszę. W tych pięknych kamienicach nikt już nie mieszka. Próżno wypatrywać doniczek z kwiatami w oknach, próżno nasłuchiwać krzyku bawiących się na podwórkach dzieci. Nie spotkamy już wylegujących się na słońcu kotów, a nawet gołębie siedzą dziwnie nastroszone. Czy taka jest nieunikniona cena nowoczesności? Czy na tym polega postęp? Spytajmy 52% krakowian głosujących na Bogdana Klicha.